- Skontaktowanie się z funduszem e-mailowo lub telefonicznie niewiele daje. Potrzebna jest rekomendacja - uważa Marek Rusiecki, prezes funduszu Xevin Ivestments inwestującego w startupy.
Jak powstaje dobry startup?
W wieku 20 lat, mając rok czy dwa doświadczenia pracy zawodowej, na zakładanie startupu bym się chyba nie porwał. Idealna droga to 4–5 lat doświadczenia w korporacji lub firmie internetowej – tam można się nauczyć, jak robić biznes. I wtedy mając jakiś ciekawy pomysł i partnerów, którzy uzupełniają się umiejętnościami – tzn. ktoś jest od robienia biznesu, ktoś inny od marketingu czy sprzedaży, można sobie powiedzieć: „dobra, robimy”. Dziś działa się w zespołach i wszelkie doświadczenia ze świata to pokazują. Nawet przy powstawaniu Facebooka, choć liderem był Mark Zuckerberg, zespół był mocny. Poza tym, że ludzie uzupełniają się umiejętnościami, to nawzajem się motywują.
Kiedy startupy decydują się na rozmowę z funduszami, które dają im zastrzyk gotówki?
Mogą to robić na różnych etapach. Tacy, którzy mają tylko pomysł, pewną ideę mogą przyjść do akceleratora/inkubatora. To dobre miejsce, gdy potrzebują zatrudnić dwóch – trzech programistów i mentora, kogoś kto im pokaże, jakie są zagrożenia w prowadzeniu tego typu działalności. My dajemy biurko do pracy i pensje na pół roku (choć nie tak wysokie jak w korporacji). Mówimy tak: macie pół roku, stwórzcie coś, co można pokazać. Po tym czasie robimy weryfikację. Jeśli uznajemy, że projekt rokuje, to zakładamy wspólnie spółkę, ustalamy udziały i dalej finansujemy rozwój – wtedy można uzyskać z funduszy europejskich, tzw. 3.1 do 200 tys. euro. Przy założeniu, że zatrudnia się kilka osób, to w polskich warunkach taka kwota starcza na rok działania. Po tym czasie wiadomo, czy pomysł rokuje. I wtedy decydujemy, czy inwestujemy dalej, oczywiście spółka może też szukać finansowania na zewnątrz.
Jak dużo takich spółek osiąga sukces?
Działamy od siedmiu lat i wyjątkowo mało mieliśmy takich porażek, że zainwestowaliśmy pieniądze, których w żadnym stopniu nie odzyskaliśmy. Były to może ze trzy takie sytuacje. A sfinansowaliśmy już ok. 60. Zdarzały się projekty, gdzie odzyskiwaliśmy tylko część pieniędzy albo po trzech latach wychodziliśmy na zero, czyli w rzeczywistości traciliśmy. Takich wyjść średnich, gdzie po 2–3 latach zarobiliśmy 100–200 proc. mieliśmy kilka. Bardzo dochodowe okazały się trzy nasze spółki – zainwestowane pieniądze udało się pomnożyć kilkadziesiąt razy. Ale takie rzeczy zdarzają się raz na kilka lat.
Większość funduszy zaczyna od inwestowania relatywnie małych kwot w pojedynczą spółkę, a później się przesuwa w inwestowanie coraz poważniejszych sum.
Jak wygląda wasza praca? Szukacie sami młodych spółek czy to one przychodzą do was?
Zdecydowana większość inwestycji jest wyszukana przez nas. Czasem kogoś spotkamy na jakiejś konferencji, czasem ktoś znajomy poleci ciekawy projekt. Zachodnie fundusze działają tak, że w ogóle nie zaczynają rozmawiać z ludźmi, którzy sami się do nich zwracają. Skontaktowanie się z takimi funduszami mejlowo lub telefonicznie niewiele daje. Potrzebna jest rekomendacja.
Ile jest funduszy w Polsce?
Większych i aktywnych kilkanaście, wszystkich kilkadziesiąt.
Polskie startupy mają siłę przebicia na rynkach międzynarodowych?
W tej chwili na scenie startupów są trzy naprawdę gorące miejsca: oczywiście dolina krzemowa w Kalifornii, Tel Aviv czy w ogóle Izrael i kraje nadbałtyckie: Litwa, Łotwa, Estonia. Duże kraje jak Anglia, Francja, Niemcy są mocne w produkowaniu silnych lokalnych podmiotów, które rozwijają się w Europie. Natomiast jeśli chodzi o powstawanie globalnych graczy, to liczą się właśnie te trzy regiony.
Jak na tym tle wypada Polska?
Jak widać nie jest na podium. Abstrahując od takich miejsc jak Chiny czy Rosja, w których internet jest zupełnie odmienny, to wyżej są też takie kraje jak np. Węgry, gdzie w branży internetowej pojawiło się kilka bardzo ciekawych firm. Jednak to nie jest tak, że tutaj nic się nie dzieje.
Czemu mamy mniej startupów osiągających sukces niż np. Estonia?
Potrzeba nam czasu. Przez pierwsze 10 lat biznesu internetowego w Polsce w latach 2000–2010 najciekawsze firmy, które powstały, były nastawione na rynek lokalny. Allegro, Onet, O2 czy Money.pl to gracze, którzy skupili się na rynku polskim i osiągnęli duży sukces. Dopiero od 2010 r. przyszła fala firm, które chcą robić produkty globalne.
Dlaczego dopiero niedawno?
Bo jesteśmy dużym krajem. Rynek lokalny jest stosunkowo duży i dlatego startupowcy i przedsiębiorcy skupili się na szukaniu klientów tutaj. W latach 2008–2010 powstało w Polsce kilkanaście funduszy venture capital. Kilkanaście osób pojechało do doliny krzemowej, popatrzyło, co tam się dzieje i stwierdziło, że w Polsce można zbudować dużego gracza, ale na świecie można zbudować gracza olbrzymiego. Oczywiście jest to trudniejsze i zajmuje więcej czasu. My zaczęliśmy tego typu procesy w 2010 r. A Litwa, Łotwa i Estonia to tak małe rynki, że te firmy od razu myślały myśleć globalnie. Do tego dochodzi jeszcze wsparcie rządu.
Którym polskim startupom udało się wyjść za granicę?
Jeśli mówimy o twardych wycenach, to dwa największe polskie sukcesy to Brainly.com (zadane.pl), które zebrało ok. 10 mln dol. za część udziałów oraz Docplanner, czyli znanylekarz.pl (są obecni już w ponad 20 krajach). Wyceny tych podmiotów ocierają się już pewnie o 100 mln zł.
Jak wypadamy w porównaniu z resztą świata?
Ostatnio najgorętszy startup z krajów bałtyckich to Transferwise.com. Tworzy go zespół złożony z byłych pracowników Skype z Estonii, są też Łotysze. Oni zachęcili do inwestowania nawet Richarda Bransona. Teraz weszły w to również duże fundusze inwestycyjne, a spółka wyceniana jest na ponad miliard dolarów. Działają na rynku międzynarodowych przelewów bankowych.
Z kolei izraelski Iron Source, który zajmuje się reklamą internetową, właśnie przygotowuje się do IPO w Stanach i wyceniany jest na 1,2 mld dol.
W Izraelu wiele startupów zakładają ludzie z doświadczeniem wojskowym, Iron Source założyli byli piloci F–16. Wróciłem stamtąd tydzień temu i oni się chwalili tym, że mieli taki tydzień: codziennie było kupowanych kilka spółek technologicznych, każda po co najmniej 100 mln dol.
Czym się wyróżniają polskie startupy?
Polacy mają dwie specjalności: to beacony (małe urządzenia, które mogą być przyczepiane do różnych produktów i komunikować się ze smartfonami znajdującymi się w pobliżu – przyp. red.) robione przez takie spółki jak Ifinity i Estimote oraz drukarki 3D. Zobaczymy, czym to się skończy, czy ktoś faktycznie zarobi na tym duże pieniądze. Umiejętności twardego kodowania są w Izraelu, w Polsce czy na Ukrainie podobne.
Oczywiście są różnice jeśli chodzi o umiejętności prowadzenia biznesu. Polacy nie wiedzą, jak robić biznes globalny, bo u nas nie ma takich przykładów. „Bałtyki” tak dobrze sobie radzą, ponieważ wiele firm zakładają ludzie, którzy wcześniej przeszli przez Skype. Tam zdobyli wiedzę i często pieniądze, które teraz pozwalają im na zakładanie kolejnych przedsięwzięć.
Co można zrobić, żeby to się zmieniło?
To powinno wyjść ze strony rządu. Estonia wprowadziła program e–obywatelstwa, tam można głosować przez internet od 10 lat. A my mamy problemy z cyfrowym liczeniem głosów po wyborach. To jest inny świat. W Polsce wparcie rządu polega na tym, że są pieniądze z Unii, które przeznaczane są na innowacje.
Prostym przykładem różnic jest system podatkowy. W Polsce jeśli ktoś zarabia pieniądze na jednej firmie, ale chce je reinwestować w kolejną, to musi zapłacić podatek od zysków kapitałowych. W Estonii spółki nie płacą podatku tak długo, jak nie mają dywidendy. Czyli jeśli ciągle reinwestuję zyski, to przez 10–15 lat mogę nie zapłacić żadnego podatku.