Prezydencka ustawa ma być uchwalona przed wakacjami. Zgłoszone przez opozycję projekty pomocy zadłużonym poleżą w sejmowej zamrażarce. Banki będą musiały same porozumieć się z walutowymi kredytobiorcami. Jeśli tego nie zrobią, stracą część swoich pieniędzy.

Plan rozwiązania problemu hipotecznych kredytów walutowych zrodził się w grupie roboczej przy Komitecie Stabilności Finansowej. Instytucja ta odpowiada m.in. za rozpoznanie niebezpiecznych dla systemu finansowego zjawisk. To komitet zajmował się ostatnio sprawą frankowiczów, bo kredyty walutowe stanowią potencjalne zagrożenie systemowe dla banków. Tym większe, im słabszy jest złoty. Z naszych informacji – potwierdzonych w trzech niezależnych źródłach – wynika, że nowa koncepcja dociera się w rozmowach z ekspertami.

Główne założenie, jakie jej przyświeca, to zmusić banki, by same wypracowały sposób pomocy swoim klientom. Ta oferta musi być na tyle atrakcyjna, by frankowicze chcieli z niej korzystać, bo w innym wypadku bank spotka kara finansowa. Pomysł zakłada, że w działającym już Funduszu Wspierania Kredytobiorców (zarządza nim Bank Gospodarstwa Krajowego) powstałby specjalny subfundusz, na który zrzucałyby się banki posiadające portfel hipotecznych kredytów walutowych. Składka byłaby proporcjonalna do wielkości tego portfela. Bank miałby prawdopodobnie pół roku, by wykorzystać tę kwotę na pomoc swoim kredytobiorcom walutowym. Jeśli nie zdąży, to pieniądze wpadną do wspólnej puli subfunduszu, z której to inne banki będą mogły skorzystać, żeby porozumieć się ze swoimi klientami.

Z naszych informacji wynika, że w kręgach rządowych pojawił się jeszcze inny pomysł, na którym mogliby skorzystać również frankowicze. Nie przybrał on żadnej konkretnej formy, ale zakłada fundamentalną zmianę działania Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Dziś pomoc, jakiej udziela kredytobiorcom, ma formę pożyczki. Wszyscy (nie tylko ci z kredytami walutowymi), którzy skorzystali z dopłat, muszą je zwrócić.

Nowa koncepcja zakłada, że pożyczki byłyby bezzwrotne. Jeśli np. spłata raty przekraczałaby możliwości kredytobiorcy, regulowałby ją fundusz. Taki zamysł miał przestawić wicepremier Mateusz Morawiecki. – Chodzi o to, by ulżyć tym faktycznie najbardziej potrzebującym, bo obecna forma pomocy nie jest dobra – mówi nam osoba znająca koncepcję.

Sejm zajmuje się trzema projektami ustaw o restrukturyzacji kredytów walutowych: zgłoszonym przez prezydenta, PO i Kukiz’15. Pracuje nad nimi podkomisja kierowana przez posła Jacka Sasina z PiS, przewodniczącego komisji finansów publicznych. Polityk PiS potwierdza, że ustawa spreadowa wejdzie w połowie roku.
Na zapleczu rządu pojawił się pomysł, by przekonać prezydenta, żeby wycofał tę ustawę i zgłosił pomysł, nad którym pracuje Komitet Stabilności Finansowej (opisany na s. A1). Ale nic z tego nie będzie. – Projekt ustawy prezydenta wynika z przekonania, że banki zarobiły na spreadach w sposób niegodny. Jeśli ktoś chce uczestniczyć w rewolucji moralnej, to nie może pozwalać, by ktoś się bogacił w tak nieetyczny sposób – mówi nasz rozmówca z Pałacu Prezydenckiego.
Prezydent Duda swój projekt wysłał do parlamentu w sierpniu 2016 r. i chciałby, żeby wszedł w życie przed rocznicą zgłoszenia. Ustawa zakłada, że banki będą musiały zwrócić klientom różnicę między kursem, po którym przeliczały raty kredytu walutowego, a tzw. dopuszczalnym kursem, który ustawa definiuje jako nie wyższy niż 100,5 proc. ogłoszonego przez NBP kursu sprzedaży. Dotyczy to okresu od 2000 r. do sierpnia 2011 r., gdy weszła w życie ustawa antyspreadowa liberalizująca zasady spłaty kredytów walutowych. Zwrot spreadów będzie kosztował banki – jak wyliczyła Komisja Nadzoru Finansowego – 9,1 mld zł.
Inne rozwiązania są droższe. Ustawa klubu Kukiz’15 proponuje, by wszystkie kredyty walutowe przeliczyć po kursie z dnia ich udzielenia i potraktować jako kredyt złotowy o oprocentowaniu nie wyższym niż 4 proc. Koszt według KNF to 54 mld zł. Natomiast projekt PO dotyczy kredytobiorców, których LTV (wartość kredytu do wartości nieruchomości, która stanowi jego zabezpieczenie) wynosi co najmniej 80 proc., a powierzchnia ich mieszkania nie przekracza 100 mkw. (lub 150 mkw. w przypadku domu). Mechanizm wpisany do ustawy zakłada porównanie kredytu walutowego ze złotowym i umorzenie części zobowiązań. Według KNF realizacja tego pomysłu kosztowałaby 11,1 mld zł.
Ustawy opozycji nie mają szans. W najlepszym razie komisja finansów będzie zajmowała się nimi aż do wyborów. Mniej prawdopodobne, że je odrzuci, bo opozycyjne partie mogłyby zaatakować PiS, że nie dba o interesy frankowiczów.
Na razie jedyną pozasądową formę pomocy dla nieradzących sobie ze spłatą kredytów oferuje Fundusz Wspierania Kredytobiorców. Po spełnieniu warunków (m.in. bezrobocie i niskie dochody) można podpisać z bankiem umowę i fundusz przez 1,5 roku będzie dopłacał do rat do 1500 zł miesięcznie. Po dwóch latach od wstrzymania pomocy kredytobiorca musi zacząć ją zwracać – w ratach, przez 8 lat. To rozwiązanie nie cieszy się zainteresowaniem. Fundusz wsparł jedynie 596 osób na łączną kwotę 13,3 mln zł. Mógłby zrobić więcej, bo dysponuje niemal 600 mln zł. Ale to i tak jest kropla w morzu potrzeb. Według NBP wartość niespłacanych na czas kredytów frankowych wynosiła pod koniec lutego ponad 5 mld zł. Możliwe, że pomysły, jakie opisaliśmy na s. A1, spowodują, iż frankowicze znajdą większe wsparcie w funduszu.