Donald Trump wytknął Niemcom uzależnienie od rosyjskiego gazu. Czy podniesie wątek nowego rurociągu w rozmowie z Putinem?



Duża część zachodnich komentatorów nie ma wątpliwości, że zajadła krytyka amerykańskiego prezydenta pod adresem Niemiec w kwestii uzależnienia od rosyjskiego gazu to próba pogłębiania podziałów w Europie pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami Nord Stream 2. Trump przecież dobrze wie, że kwestia kontrowersyjnego gazociągu na dnie Bałtyku jest jednym z punktów zapalnych w UE i podnosząc tę kwestię na europejskim forum, może sporo namieszać. Ale zeszłotygodniowa szarża Trumpa na szczycie NATO w Brukseli wpisuje się w politykę Waszyngtonu prowadzoną od lat. Gazociągowi z Rosji do Niemiec sprzeciwiał się też Barack Obama.
Testem intencji Trumpa będzie dzisiejsze spotkanie z Putinem w Helsinkach. Amerykański prezydent może pokazać swoim krytykom, że bezpieczeństwa energetycznego Europy nie traktuje wyłącznie jako pretekstu do atakowania Niemiec i promocji amerykańskiego gazu – bo to zazwyczaj zarzuca się amerykańskiemu przywódcy w Niemczech. Danie Putinowi jasno do zrozumienia, że Nord Stream 2 to powód poważnego zaniepokojenia Waszyngtonu, byłoby też ważnym gestem wsparcia dla krajów Europy Środkowej i Wschodniej, które od dawna robią, co mogą, by projekt zatrzymać.
Wysiłki przynoszą jednak dość marne efekty. Co prawda kanclerz Angela Merkel zmieniła jakiś czas temu ton i nie twierdzi już, że Nord Stream 2 to projekt wyłącznie gospodarczy, ale nie zatrzymało to budowy, która ruszyła w połowie maja. Szefowa niemieckiego rządu dostrzegła wymiar polityczny gazociągu i upomniała się u Putina o zachowanie tranzytu gazu przez Ukrainę podczas majowego spotkania z rosyjskim prezydentem w Soczi. Ale słysząc od Trumpa w Brukseli, że Nord Stream 2 oznacza płacenie mnóstwa pieniędzy krajowi, przed którym Stany Zjednoczone mają chronić, Merkel odparła, że Niemcy sami podejmują decyzje. Berlin od dawna podnosi argument, że za naciskami Stanów Zjednoczonych stoją interesy amerykańskich koncernów energetycznych.
W powstrzymaniu budowy nie pomaga też uchwalona przez Kongres ustawa dająca amerykańskiemu prezydentowi możliwość wprowadzenia sankcji przeciwko europejskim firmom zaangażowanym w projekt. Amerykanie co rusz dają do zrozumienia, że możliwość sankcji wisi nad europejskimi koncernami jak miecz Damoklesa. Ostatnio przypomniał o tym Departament Stanu tuż przed rozmową Merkel z Putinem w Soczi. Chodzi o partnerów Gazpromu przy realizacji Nord Stream 2 – BASF-Wintershall, Uniper, Engie, OMV, Royal Dutch Shell.
W tej rozgrywce mocarstw asa w rękawie ma niepozorna Dania, bo to częściowo przez jej teren ma przebiegać rura z gazem. Zgodę na projekt wyraziły już Finlandia i Szwecja, ale Kopenhaga nadal się zastanawia. Po spotkaniu z premierem Ukrainy Wołodymyrem Hrojsmanem pod koniec czerwca duński premier Lars Løkke Rasmussen mówił, że projekt ma geopolityczny charakter i Dania sama nie może decydować, lecz chce, by sprawa była przedmiotem ogólnoeuropejskiej debaty. Kopenhadze z pewnością zależy na podtrzymaniu dobrych relacji z Niemcami i wolałaby uniknąć spięcia z sąsiadem, ale naciski amerykańskie nie pozostają bez znaczenia. Dania nie może zablokować budowy Nord Stream 2, ale może ją opóźnić. Weto Kopenhagi oznaczałoby konieczność korekty planów budowy. A to dałoby z kolei więcej czasu na uchwalenie unijnej dyrektywy gazowej, która mogłaby uczynić Nord Stream 2 nieopłacalnym. Na to liczy Polska, która w czerwcu próbowała przyspieszyć prace nad dyrektywą. Pomimo zgody większości na kontynuowanie tych prac Bułgaria, która sprawowała prezydencję UE, odesłała projekt nowych przepisów ponownie do prac technicznych. Austria wspiera budowę Nord Stream 2, więc zapewne przez kolejne pół roku w czasie swojej prezydencji projektem dyrektywy się nie zajmie. Szanse są dopiero na początku przyszłego roku, gdy przewodnictwo w Radzie UE obejmie Rumunia. Decyzja Kopenhagi, która z pewnością z dużym zainteresowaniem będzie przyglądać się dzisiejszej rozmowie w nieodległych Helsinkach, ma więc niebagatelne znaczenie.