Na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie huczy od plotek o znanym profesorze, który w kolejnych monografiach przepisuje swoje poprzednie teksty. Pomimo oficjalnych wniosków o wyjaśnienie tego procederu w ciszy uczelnianych gabinetów próbuje się ukręcić łeb sprawie.
Chodzi o zasłużoną dla SGGW postać, kierownika jednej z katedr na wydziale medycyny weterynaryjnej – dla potrzeb tego tekstu będę nazywać go Profesorem. Został on przez swoich kolegów oskarżony o kilkukrotny plagiat oraz autoplagiat. A także o to, że uzyskane w sposób niezgodny z przepisami punkty za publikacje zalicza sobie do dorobku naukowego. I jeszcze, że swoim postępowaniem daje zły przykład studentom oraz młodym pracownikom naukowym. Pierwsze postępowanie dyscyplinarne wobec Profesora zostało umorzone. Teraz ma zostać wszczęte kolejne, jednak część środowiska obawia się, że nigdy nie dojdzie do rozstrzygnięcia. A byłoby ono ważne, bo mogłoby ono wyznaczyć standardy, istotne z perspektywy własności intelektualnej i jej poszanowania.
Awantura plagiatowa z jego nazwiskiem wybuchła dwa lata temu, kiedy pewien pracownik SGGW (dziś nie chce komentować tej sprawy) zauważył, że w jednej z monografii sygnowanej nazwiskiem Profesora, bohatera tego tekstu, trzy materiały, do których powstania się przyczynił jako współautor, zostały pozbawione jego nazwiska. W pierwszej monografii z 2012 r. został pod nimi, będąc współautorem, podpisany jak trzeba. W późniejszej, gdzie te same artykuły, ale pod zmienionymi tytułami pojawiły się ponownie, już jego nazwisko nie figurowało.
Jak opowiadają w rozmowie z DGP naukowcy z SGGW, nie chodził nawet o wagę wspomnianych prac, ale to, że na cieszącej się renomą uczelni coś takiego mogło się wydarzyć. Okazało się, że podobnych kwiatków jest więcej. Nakładem jednego z wydawnictw, w latach 2011–2016, ukazało się pięć monografii dotyczących rozrodu bydła i cztery dotyczące rozrodu koni pod redakcją Profesora oraz innego naukowca, z Niemiec. Problem z tymi monografiami polegał na tym, że Profesor oraz jego ośmiu współpracowników, po pierwsze, wykazali teksty z owych publikacji w swoich ankietach pracowników naukowo-dydaktycznych za lata 2015–2016. A po drugie – i chyba najważniejsze – teksty były publikowane kilkakrotnie (dwu- lub trzykrotnie, w zależności od tekstu) pod zmienionymi tytułami i – czasem – podpisane różnymi autorami. Przy czym same teksty nie ulegały modyfikacji.
Zapytaliśmy Profesora o to, czy to w porządku. I skąd bierze się ta jego praktyka. Na przesyłane mu e-maile nie odpowiedział. Wielokrotne próby dodzwonienia się do niego zakończyły się porażką („profesora nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie”).
Problem zauważyła Komisja ds. Oceny Nauczycieli Akademickich na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie w 2017 r. W protokole z 11 maja 2017 r. stwierdziła, iż wspomniane teksty i publikacje nie spełniają wymogów monografii (m.in. nie zostały we właściwy sposób zrecenzowane, nie spełniają także wymogów dotyczących objętości). Jak stoi w protokole, „komisja uznała, że zaistniały fakty przywłaszczenia sobie autorstwa albo wprowadzenia w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu”. Miały one polegać na tym, że „wielokrotnie powtarzano całe niezmienione rozdziały pod zmienionymi tytułami, bez zaznaczenia, że są to rozdziały już publikowane (autoplagiat). Wielokrotnie stwierdzono też przypadki różnych zmian w zestawie autorów (dodanie autorów, usunięcie autorów, zmiana kolejności autorów) bez zmiany treści rozdziałów i publikowanie ich jako nowej publikacji (plagiat)”. W sumie zarzuty komisji dotyczyły 64 rozdziałów. Z czego 24 były plagiatami, reszta spełniała kryteria autoplagiatów.
Dlaczego szanowany naukowiec z olbrzymim dorobkiem dopuszcza się takiego procederu? Możemy się tylko domyślać, że chodzi o system oceniania pracowników naukowych. Co dwa lata odbywa się ocena pracowników SGGW – jest punktowa. Aby ocena była pozytywna, trzeba się wykazać odpowiednią ich liczbą. Na wydziale medycyny weterynaryjnej oczekiwania są wyśrubowane. Jeśli jakiś pracownik dwukrotnie zostanie oceniony negatywnie, może pożegnać się z pracą. Najwięcej punktów dostaje się za anglojęzyczne publikacje w renomowanych pismach naukowych (maksymalnie 50 pkt). Natomiast za autorstwo rozdziału w monografii w języku polskim dostaje się 4 punkty. Trafienie ze swoją publikacją na łamy czasopisma o światowym zasięgu jest trudne. Publikowanie tekstów w czasopiśmiennictwie krajowym to rzecz znacznie prostsza. Zwłaszcza kiedy wydaje się własne teksty pod swoją własną redakcją, jak to miało miejsce w tym przypadku. Warto w tym kontekście nadmienić, że recenzentem wspomnianych publikacji był bliski współpracownik Profesora, notabene członek korespondencyjny Polskiej Akademii Nauk – będę nazywać go Recenzentem.
Kontaktowałam się zarówno z Profesorem, jak i jego Recenzentem – chciałam poznać ich zdanie, posłuchać argumentacji. Nie odpowiedzieli na moje e-maile. Na pytania nie odpowiedział także rektor SGGW prof. Wiesław Bielawski. Przekazał mi: „Uprzejmie informuję, iż do czasu zakończenia postępowania wyjaśniającego przez niezależne organy wewnętrzne Uczelni nie mogę wypowiadać się w przedmiotowej sprawie”.
Rzecznik prasowy uczelni, dr inż. Krzysztof Szwejk wyjaśnił: „Procedura postępowania w przypadkach, o które Pani pyta, jest ściśle określona. Komisja wydziałowa nie potwierdziła stawianych zarzutów. Rzecznik Dyscyplinarny powołał eksperta, który nie stwierdził znamion plagiatu. Od kolejnej decyzji złożono odwołanie. Na obecnym etapie nie ma możliwości podjęcia ostatecznych decyzji, ponieważ trwa postępowanie wyjaśniające”.
Żeby uściślić, podajemy chronologię wydarzeń:
Komisja na wydziale medycyny weterynaryjnej oceniająca pracowników daje Profesorowi oraz niektórym jego podwładnym ocenę negatywną za naruszenie praw autorskich.
Profesor i reszta ocenionych negatywnie odwołują się do komisji uczelnianej. W międzyczasie Profesor zbiera od wykreślonych autorów oświadczenia o zrzeknięciu się praw do tekstów. Nie udaje się od wszystkich. Ktoś umarł, a inny szykuje się do sprawy sądowej. Komisja uczelniana uznaje, że komisja wydziałowa nie miała prawa stwierdzić, że plagiaty są plagiatami i zmienia ocenę na pozytywną (!).
Następnie, w maju 2017 r., prodziekan ds. nauki i przewodniczący komisji ds. oceny pracowników składa wniosek do rzecznika dyscyplinarnego ds. nauczycieli akademickich SGGW w Warszawie o wszczęciu postępowania wyjaśniającego wobec Profesora i jego podwładnych.
Warto przy tym wspomnieć, na jakim materiale ciała te pracowały. Aby monografia spełniała wymogi prawne, powinna zostać zrecenzowana. Jeśli składa się z rozdziałów, każdy z nich powinien uzyskać osobną recenzję. Komisja ds. Oceny Nauczycieli Akademickich prosiła Profesora o dostarczenie monografii oraz recenzji. Jak wynika z naszych informacji, samej monografii nie dostała, a zamiast recenzji otrzymała oświadczenia Profesora oraz jego Recenzenta, że recenzje powstały.
Ani przewodniczący komisji, ani żaden z jej członków nie chce wypowiadać się w tej sprawie pod nazwiskiem. Dotarliśmy natomiast do oświadczenia związkowców. „Komisja Zakładowa NSZZ stanowczo oświadcza, że nie popiera w żadnej formie nieetycznych zachowań pracowników, a zwłaszcza nieprzestrzegania praw autorskich przez nauczycieli akademickich SGGW. Uważamy, że osoby, wobec których Wydziałowa Komisja ds. Oceny udowodniła stosowanie jakichkolwiek form plagiatu, nie powinny uzyskać pozytywnej oceny, zgodnie z pkt 6 paragraf 7 Regulaminu Oceny Nauczyciela Akademickiego SGGW” – czytamy w piśmie z 21.02.2018 r. – Tym pismem chciałem zapobiec zamieceniu sprawy pod dywan – przyznaje przewodniczący NSZZ „Solidarność” na SGGW.
[Po wystosowaniu tego pisma] Profesor przestał się do mnie odzywać – mówi dr inż. Jacek Bujko. – Ale uważam, że tego typu sprawy na uczelni powinny być przeprowadzane transparentnie, doprowadzane do samego końca – dodaje. Nie uważa, że Profesora należałoby jakoś srogo karać, ale przynajmniej głośno powiedzieć, że są rzeczy, których robić nie należy, po prostu nie wolno.
Każdy powinien być uczciwy, reguły są znane, na uczelni prowadzony jest na poziome prac dyplomowych proces antyplagiatowy – wylicza. Wydawać by się mogło, że uczelnia dba o standardy.
Dlaczego więc miałaby chcieć zamieść pod dywan sprawę plagiatów Profesora? – To naprawdę dobry uczony z dorobkiem, ma wiele krajowych i międzynarodowych publikacji. Jest cenny – wyjaśnia. I dodaje: – Szkoły się niedofinansowane, a Profesor umie zdobywać pieniądze z grantów.
Rzeczywiście jedną z docenianych w środowisku zalet Profesora jest ściąganie pieniędzy. Głównie ze środków samorządowych województwa mazowieckiego. W 2012 r. było to 10 266 942 zł na aparaturę dla Weterynaryjnego Centrum Badawczego. W 2015 r. jego katedra dostała 30 mln zł dofinansowania z Regionalnego Programu Operacyjnego WM 2007-2013 na wzmocnienie sektora badawczo-rozwojowego (Centrum Badań Biomedycznych). W tym roku samorząd mazowiecki był jeszcze hojniejszy. Jak wynika z informacji przekazanych nam przez SGGW, w tym tylko roku firmowany przez prominentnego Profesora projekt otrzymał dofinansowanie w wysokości ponad 66 mln zł. To największa dotacja na poszczególne działania, druga pod względem wysokości pozycja przekracza nieznacznie kwotę 32 mln. Natomiast wszystkie otrzymane przez uczelnię dofinansowania opiewają na kwotę niespełna 140 mln zł. Piszę o tym tak obszernie, gdyż jak wskazują moi rozmówcy, to właśnie owa – nazwijmy ją – „złotodajność” sprawia, że Profesor jest, mimo swojego wymagającego charakteru, personą hołubioną i chronioną na uczelni.
Zatem, co innego prać brudy w swoim weterynaryjnym środowisku, a co innego wystąpić publicznie przeciwko koledze. I to jeszcze takiemu, który jest ustosunkowany politycznie, zwłaszcza w gronie ludowców (marszałek Adam Struzik, od 2001 r. marszałek województwa mazowieckiego, od 2015 wiceprezes PSL oraz poseł Marek Sawicki, dwukrotny minister rolnictwa w poprzednim rządzie PO-PSL). Profesor był m. in. szefem rady nadzorczej Agencji Nieruchomości Rolnych. O związkach Profesora z Markiem Sawickim pisała w styczniu 2012 r. „Gazeta Wyborcza” w tekście „Jak syn ministra Sawickiego weterynarzem został”.
Skracając, chodziło o sytuację, kiedy prof. Tadeusz Frymus nie zaliczył synowi ministra egzaminu, ale mimo tego został on oceniony pozytywnie w rezultacie „sprawdzianu” przeprowadzonego przez zwołane ad hoc ciało. To być może zbieżność zdarzeń, ale wkrótce po tym SGGW otrzymała 10 mln zł. A konkretniej te pieniądze dostała katedra Profesora.
Kiedy rozmawiam z prof. Frymusem, mówi mi, że taka sytuacja jak ta ujawniona przez dziennikarzy, nigdy już się nie powtórzyła. Ale nie dodaje, że to dlatego, iż on sam zrezygnował z wykładania. Pytam go o sprawę Profesora, ale ucina temat. Jak tłumaczy, na uczelni, podobnie jak w większości tego typu placówek, jest prowadzony rodzaj sprytnej rozgrywki: „ja cię podrapię w plecy, a ty mnie posmyrasz po karku”. Tu przysługa, tam pochlebna recenzja, wspólna akcja, żeby dostać grant. Twierdzi, że niedawno uchwalona ustawa Gowina o szkolnictwie wyższym, tzw. 2.0, miała szansę przeciąć te układy, ale wszystko wskazuje na to, że minister się ugiął pod naciskiem protestów mających na celu zachowanie samorządności uczelni. I nie będzie rady składającej się z co najmniej 50 proc. osób spoza grona naukowców, którzy mieliby wpływ na to, co się w danej jednostce dzieje. A więc wszystko zostanie po staremu.
Dlaczego grono wybitnych uczonych przez dwa lata nie potrafi ustalić, czy dopuszczono się plagiatu, czy nie? Uczelniana Komisja Dyscyplinarna ds. Nauczycieli Akademickich SGGW w uzasadnieniu swej decyzji zwraca uwagę, że w codziennej pracy badawczej i dydaktycznej przepisy prawa autorskiego przenikają się z zasadami etyki i rzetelności naukowej. Komisja powołuje się także na to, iż w Kodeksie Etyki Pracownika Naukowego (załącznik do uchwały br. 10/2010 Zgromadzenia Ogólnego Polskiej Akademii Nauk z 13.12. 2012 r.) stwierdzono, że publikowanie tej samej pracy (lub istotnych jej części) w wielu czasopismach może zostać zaakceptowane tylko za zgodą redaktorów i zawsze należy podać odwołanie do pierwotnej publikacji pracy. Co więcej, tego typu powiązane ze sobą artykuły należy uwzględniać w dorobku autora jako jedną pozycję. W przypadku Profesora te same prace były liczone zarówno przez niego, jego współautorów oraz samą uczelnię jako odrębne, a więc punktowane samodzielnie. Skutkowało to m.in. przyznawaniem Profesorowi licznych nagród za osiągnięcia naukowe. Zdaniem Uczelnianej Komisji Dyscyplinarnej SGGW można to podciągnąć pod termin „oszustwa naukowego”.
I pomyśleć, że proceder, który może podpadać pod „oszustwo naukowe” (zdanie Uczelnianej Komisji Dyscyplinarnej SGGW) ma miejsce na uczelni, która wielokrotnie otrzymała „Certyfikat uczelni walczącej z plagiatami” i była zakwalifikowana do złotej kategorii Systemu Antyplagiatowego Plagiat.pl. Oznacza to, że każda praca dyplomowa na SGGW jest sprawdzana w procesie wykrywania nieuprawnionych zapożyczeń.
Rozmawiam na ten temat z prawnikami, niekwestionowanymi autorytetami prawa autorskiego. Nie mówię, o którą konkretnie jednostkę chodzi, ale jedynie przedstawiam schemat działania: kilkukrotne publikowanie tych samych utworów pod zmienionymi tytułami i żonglowanie gronem autorów podpisanych pod nimi.
Profesor Ryszard Markiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Katedry Prawa Własności Intelektualnej na Wydziale Prawa i Administracji UJ, jest zdziwiony, że w jakiejkolwiek jednostce naukowej mogło dojść do takiej praktyki. Jak mówi, nie istnieje możliwość przeniesienia autorstwa utworów na inną osobę. Jeśli ktoś podpisze się pod tekstem, którego nie napisał, w którego powstawaniu nie miał twórczego udziału, dochodzi do przywłaszczenia sobie autorstwa. O tym wszystkim obszernie mówi ustawa z 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Owszem, można dowolnie zmieniać tytuły własnych utworów – publikując dany utwór pod różnymi tytułami w kolejnych latach – takie działanie nie narusza ani osobistych, ani majątkowych praw majątkowych. Gdy jednak są one prezentowane jako różne utwory przy ocenie dorobku naukowego, a nie zostają podane informacje, że jest to taka sama praca jak poprzednia, zamieszczona pod innym tytułem, mamy do czynienia z wprowadzeniem w błąd co do dorobku naukowego, które może mieć konsekwencje np. w postaci zakwestionowania uzyskanego stopnia naukowego. Oczywiście, jak podkreśla uczony, nie wolno z utworu współautorskiego usunąć nazwiska jednego z jego autorów. Chyba że sam poprosi, aby nie zamieszczano jego nazwiska pod tekstem, gdyż woli pozostać anonimowy; ale i wówczas ta okoliczność powinna być stosownie uwidoczniona.
Według prof. Markiewicza może się zdarzyć, iż jedno z nazwisk z pierwotnie podpisanych pod utworem nie miało twórczego wkładu w rozumieniu prawa autorskiego w dany utwór – osoba ta np. robiła tylko research, czyli przykładowo wyszukiwała informacje w internecie. Wówczas nie jest ona współautorem tego utworu w rozumieniu prawa autorskiego. Ale wówczas, wobec uprzedniego rozpowszechnienia tego utworu, istnieje ustawowe domniemanie, że jest on jego współautorem, które może być usunięte [wobec braku jego zgody] tylko w postępowaniu sądowym. Toteż, gdybym nagle rozpowszechnił, któryś z utworów napisanych wspólnie z prof. Januszem Bartą jako tylko swój, oczywiście popełniłbym plagiat – wyjaśnia prof. Markiewicz.
ikona lupy />
Magazyn DGP z 27 lipca 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Doktor Piotr Wasilewski, adiunkt w Zakładzie Prawa Konkurencji i Środków Masowego Przekazu w Katedrze Prawa Własności Intelektualnej Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, także jest zaskoczony. –Twierdzi, że spotkał się z podobnymi wybiegami w środowisku medycznym, gdzie co roku robi się nowe badania dotyczące jednej sprawy, a potem publikuje wyniki lekko tylko zmienione (albo i nie), jednak w tym przypadku przynajmniej zachowane są pozory, że mamy do czynienia z nowym utworem. Natomiast jeśli ktoś przypisuje sobie autorstwo utworu, co do którego się nie przyczynił, łamie prawo. Artykuł 115 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych przewiduje zagrożenie karą do lat trzech za jego naruszenie.
Rzecznik dyscyplinarny ds. nauczycieli akademickich SGGW w Warszawie, umarzając 21 lutego 2018 r. postępowanie wyjaśniające i dyscyplinarne wobec Profesora, wsparł się ekspertyzą dr. hab. Waldemara Gontarskiego, którego zdaniem nie może być mowy ani o plagiacie, ani o autoplagiacie, gdyż wzmiankowane pozycje mają charakter popularyzatorski i jako takie nie mogą być zaliczone do dorobku naukowego. Problem w tym, że zostały zaliczone, co zostało uwidocznione m.in. w ankietach oceny nauczyciela akademickiego SGGW w Warszawie. Według eksperta „Uzyskano zezwolenie autorów poszczególnych utworów pierwotnych na stworzenie opracowania oraz na rozporządzanie i korzystanie z tegoż opracowania”.
Jednak jak wynika z zażalenia napisanego przez ówczesnego prodziekana ds. nauki i przewodniczącego komisji ds. oceny pracowników na decyzję rzecznika dyscyplinarnego, a także z badania monografii przeprowadzonego przez autorkę tekstu, kolejne teksty zamieszczane w monografiach nie były opracowaniami, ale jedynie przedrukami. Zostały zaliczone do dorobku naukowego Profesora, co ten potwierdził własnym podpisem. Nie dostarczono żadnych zgód współautorów na dysponowanie ich prawami autorskimi (a nawet gdyby takie istniały, byłyby prawnie nieskuteczne, gdyż osobiste prawa autorskie są niezbywalne). Natomiast istnieje dowód w postaci oświadczenia przynajmniej jednej osoby na to, że nigdy nie wyrażała zgody ani na ponowne publikowanie materiałów jej współautorstwa, ani tym bardziej na pozbawianie ich jej nazwiska.
Redaktor naczelna wydawnictwa (do czasu ostatecznego wyjaśnienia sprawy postanowiłam nie wskazywać jego nazwy), które publikuje monografie Profesora, do której zwróciłam się z pytaniami o prawa autorskie do publikowanych tekstów, odpowiedziała następująco:
„Publikacje, o które Pani pyta, zostały nam zlecone jedynie do składu i druku, który odpłatnie wykonywaliśmy na zlecenie Profesora. Nie zajmowaliśmy się więc ani redakcją, ani oceną tekstów”.
Rak, który niszczy naszą naukę: Z dr hab. Markiem Wrońskim rozmawia Mira Suchodolska
Ile udokumentowanych plagiatów ma pan w swoim archiwum?
Marek Wroński: Jakieś kilkaset polskich spraw.
Czy w którymś z przypadków udało się doprowadzić sprawę do końca, czyli ukarać plagiatora odebraniem stopnia bądź tytułu naukowego?
Tak, w wielu. Na przykład pod koniec maja tego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie zakończył sprawę Jerzego Sanetery, fizyka z Politechniki Krakowskiej, który teraz nie może już tytułować się profesorem, pozostał mu stopień doktora habilitowanego. Tytuł profesora został mu nadany przez Akademię Górniczo-Hutniczą (AGH) w 2006 r., a po ośmiu latach wyszło na jaw, że jedna z jego monografii „Efekt fotowoltaiczny w organicznych ogniwach słonecznych – wybrane zagadnienia” była w 90 proc. tłumaczeniem z j. angielskiego tekstu doktoratu austriackiego fizyka Klausa Petrischa z 2000 r. AGH z pomocą Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów unieważniło nadanie profesury.
Trudno się przebić przez zmowę milczenia środowiska naukowego, które najchętniej zakopałoby tego typu sprzeniewierzenia w głębokim grobie?
Trudno. Kiedy trafia do mnie sprawa plagiatu doktoratu czy habilitacji i zostaje udokumentowana, to występuję do Centralnej Komisji o wznowienie postępowania w celu unieważnienia nadanego przed laty stopnia. I niekiedy nawet ewidentne sprawy naruszenia czyichś praw autorskich nie zostają wyjaśnione. Dzieje się tak dlatego, że wiele takich spraw zostaje przez Centralną Komisję przesłanych do rozpatrzenia na wydziale macierzystej uczelni, gdzie nadano stopień. A tam dość często problemy nierzetelności są zamiatane pod uczelniany dywan. Teraz przyglądam się sprawie z Uniwersytetu w Rzeszowie, gdzie profesor historii w swojej drobiazgowo udokumentowanej książce przejęła od swojej magistrantki kilkadziesiąt stron jej pracy magisterskiej, z reguły je nieznacznie zmieniając. Praca magisterska opierała się na źródłach archiwalnych, do których dotarła magistrantka. Rzecznik ds. dyscyplinarnych, nawiasem mówiąc kolega z wydziału pani profesor, po rocznym postępowaniu (przepisy mówią o trzech miesiącach) umorzył sprawę, nie powoławszy biegłego ani nie udokumentowawszy swoich argumentów. Przyjął jej wyjaśnienia, że podobieństwa tekstu wynikają z użycia tych samych materiałów. W książce jest prawie tysiąc odwołań bibliograficznych, ale ani jednego do pracy jej własnej magistrantki, na której tekście tak intensywnie pani profesor pracowała. Podobnych historii jest mnóstwo, każdego tygodnia trafiają do mnie trzy–cztery takie sprawy z całej Polski. Jedna z ostatnich, która znalazła swój opisowy finał w wakacyjnym numerze miesięcznika „Forum Akademickie”, gdzie od ponad 15 lat prowadzę „Archiwum Nieuczciwości Naukowej”, to plagiat pracy licencjackiej Sylwii Mikus, absolwentki kierunku logistyka Wydziału Nauk Ekonomicznych i Prawnych Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach. Jej promotorka adiunkt i recenzentka profesor przywłaszczyły sobie obszerne fragmenty pracy i opublikowały pod własnymi nazwiskami w „Zeszytach Naukowych UPH”, seria: Administracja i Zarządzanie, 2014, nr 103. Wyrokiem z końca czerwca br. sąd warunkowo umorzył postępowanie wobec pani adiunkt na trzy lata. Została ona zobowiązana do zapłacenia 3 tys. zł zadośćuczynienia na rzecz pokrzywdzonej i do pokrycia kosztów sądowych. Osobę pani profesor prokurator i sąd pominęli...
Z ubolewaniem stwierdzam, że w polskim środowisku naukowym obecnie najczęściej panuje przyzwolenie na takie nierzetelne praktyki. Od wielu lat przymierzam się do skończenia obszernego opracowania opisującego co bardziej niebywałe przypadki. Ale materiałów jest tak wiele, że nie dam rady tego wszystkiego sam zrobić. I zapewne inni badacze będą mogli, korzystając z moich ustaleń i zbiorów archiwalnych, dokładniej przeanalizować tę patologię, tego raka, który tak niszczy naszą naukę.