Ze zdumieniem przeczytałem artykuł Piotra Zaremby o debacie wokół projektu Konstytucji dla Nauki (KdN). W tekście, który ukazał się w DGP 4 listopada, już na wstępie czytamy, że „za wymianą ciosów wokół reformy Gowina kryje się spór o wartości podstawowe, a także pytanie o to, w jakim stopniu szkoła wyższa powinna być korporacją”.
To prawda – w tle ustawy wyraźnie widać spór, i to niejeden. Problem w tym, że osie tych sporów leżą w innym miejscu, niż chciałby to widzieć Zaremba.
Z tego powodu nieadekwatna jest rola, jaką przypisuje on Komitetowi Kryzysowemu Humanistyki Polskiej (KKHP), a dokładniej jego emanacji w postaci Aleksandra Temkina. Osoba, która nie śledzi dyskusji wokół KdN, może odnieść wrażenie, jakby w debacie publicznej starły się dwie równorzędne wizje reformy. Taka teza nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości, choć warto zauważyć, że wbrew temu, co twierdzi Zaremba, część postulatów KKHP znalazła miejsce w treści ustawy.
Nim odniosę się do „przełomowego zdarzenia”, jak Zaremba określił starcie między wiceministrem Piotrem Dardzińskim a wspomnianym Temkinem, chciałbym zwrócić uwagę na trzy fakty, które porządkują dyskusję wokół reformy. Po pierwsze, nauka się globalizuje. Dowodem są międzynarodowe rankingi uczelni, w których Polska wypada blado. Ubiegłoroczny awans Uniwersytetu Warszawskiego do trzeciej setki listy szanghajskiej nie zmienia negatywnego obrazu sytuacji.
Ktoś powie, że rankingi premiują ich twórców. Ktoś inny, że ściganie się w rankingach jest ryzykowne. Zgoda. Prawidłowo postawione pytanie brzmi inaczej: czy istnieje alternatywa wobec takiej strategii? Koszty nieobecności w globalnym wyścigu zaczynają być dla nas dotkliwe. Pieniądze podążają za prestiżem. W rezultacie temu, kto ma, będzie dodane, a temu, kto nie ma... Efekt? Exodus dotyka już nie tylko najlepszych polskich naukowców, ale i studentów. Niedługo może się okazać, że nie będzie z kim wracać do światowej elity.
Po drugie, ostatnie dekady przyniosły radykalny wzrost liczby studiujących. Głównym powodem jest rewolucja informacyjna. To dzięki niej osoby, którym kiedyś wystarczało wykształcenie średnie, dziś muszą uzyskiwać kwalifikacje na poziomie wyższym. To prawdziwa rewolucja. Po raz pierwszy w historii uniwersytety ze swoim humanistycznym dziedzictwem pozostaną ważną, ale niewielką częścią całego systemu. Uczelnie przestaną być też miejscem kształcenia dla osób przed trzydziestką. My, akademicy, musimy się pogodzić z tym, że świat szkolnictwa wyższego będzie pełen Wokulskich o czerwonych rękach. Wspólnota akademicka będzie się musiała otworzyć na osoby spoza „nadzwyczajnej kasty”. W tym sensie wspólnota, o którą wołają Zaremba i Temkin („emocjonalny młody człowiek, jakby żywcem przeniesiony z lat 80., kiedy byłby modelowym asystentem w swetrze”), jest echem przeszłości.
Dowodem potwierdzającym taką tezę jest trzeci argument. Ze wzrostem liczby studiujących zwiększyła się liczba kadry. Nawet jeśli ten wzrost nie był wprost proporcjonalny, jej przeciętny status społeczny musi ulec obniżeniu. Oczywiście będziemy mieć garstkę „top performers”, jak pisze prof. Marek Kwiek, jeden z twórców założeń do ustawy, ale obok nich znajdą się całe zastępy nauczycieli o prestiżu zbliżonym do dzisiejszej kadry w szkołach średnich. Kadra naukowa będzie zatem bardziej niejednorodna, a polityka państwa będzie musiała znaleźć odpowiednie instrumenty uwzględniające to zróżnicowanie.
Twórcy KdN, w przeciwieństwie do KKHP, w mniejszym lub większym stopniu rozumieją te wyzwania, a przygotowany przez nich projekt próbuje wyjść im naprzeciw. Stąd finansowa „inicjatywa doskonałości badawczej”, która ma umożliwić najlepszym załapanie się do globalnego wyścigu. Stąd idea „szkół doktorskich” prowadzonych jedynie w wybranych ośrodkach dla wyselekcjonowanych kandydatów, którzy po ukończeniu studiów mają dysponować warsztatem badawczym na międzynarodowym poziomie. Stąd pomysł utworzenia rad uczelni, które mają pomóc przewietrzyć skostniałe struktury szkół wyższych. A to tylko kilka spośród szeregu wprowadzanych zmian.
Powróćmy jednak do „przełomowego zdarzenia” w postaci debaty Dardzińskiego i Temkina. Ten drugi, wsparty przez Zarembę, zarzucił twórcom ustawy zamykanie ust krytykom, zamach na autonomię uczelni, pogrzebanie demokracji akademickiej, wydanie wyroku śmierci na uczelnie regionalne, wreszcie chęć politycznej cenzury uniwersytetu. Już sama forma krytyki sprawia, że debatowanie z KKHP jest zadaniem trudnym. Trudno debatować z kimś, kto obraża swego rozmówcę i nie potrafi zrozumieć, że można nie podzielać jego poglądów. Dlatego z uznaniem słuchałem rzeczowych odpowiedzi wiceministra Dardzińskiego, który tłumaczył m.in., że konsultacje były otwarte, a uczelnie same napiszą sobie statuty i zdecydują o ustroju, sposobie wyboru rektora, senatu i rady uczelni czy też podziale środków.
Można się z tymi argumentami nie zgadzać, ale twierdzenie, że twórcy ustawy ignorowali głosy krytyków, jest nadużyciem. Nie mówiąc już o zarzucie zamykania im ust. Temkin w ciągu ostatnich tygodni prezentował swoje stanowisko w większości opiniotwórczych mediów, i to znacznie częściej niż środowiska, które uczestniczyły w pracach nad ustawą i z zastrzeżeniami, ale popierają kształt reformy.
KdN próbuje odpowiadać na współczesne wyzwania stojące przed szkolnictwem wyższym. Czy skutecznie? Parafrazując Kazimierza Marcinkiewicza, chciałoby się powiedzieć wicepremierowi Jarosławowi Gowinowi: „Jarek, radzę i proszę, proszę i radzę, nie markuj kroku, tylko zrób, i to nawet nie jeden, tylko dwa albo trzy”. Polityka jest jednak sztuką osiągania możliwych celów. Gdyby nie głos elit akademickich, ustawa byłaby pewnie bardziej rewolucyjna, ale nie miałaby szans w parlamencie.
Krytycy twierdzą, że uczelnie nie potrzebują radykalnych zmian, bo podlegają nieustannym przeobrażeniom od 1989 r. Odpowiadając Zarembie, chciałbym, aby nasze szkoły wyższe stały się jak dobre korporacje. Niech będą prowadzone przez silnych rektorów, którzy będą realnymi liderami zmiany, a co za tym idzie, będą ponosić pełną odpowiedzialność za realizację interesów wspólnoty swojej uczelni. Proponowana przez KKHP alternatywa w postaci „pakietu demokratycznego” w praktyce i codzienności polskich uczelni oznacza zaś utrzymanie status quo, anarchii i władzy akademickiej oligarchii.