Zawód koronera funkcjonuje w Polsce od 12 lat – po makabrycznej aferze ze „skórami” w łódzkim pogotowiu zatrudniono tam czterech lekarzy medycyny sądowej po to, aby orzekali o zgonach. Argumentowano wówczas, że nie tylko ukróci to kryminalne praktyki, ale i zbije koszty. Bo po co do stwierdzenia zgonu ma jechać cała obsada karetki.
Ale koroner się nie przyjął. Parę powiatów opłaca takich lekarzy, jednak wypisywaniem aktów zgonu zajmują się oni tylko z doskoku. Teraz ma to zostać rozwiązane systemowo – w każdym powiecie ma być przynajmniej jeden. Może i tak się stanie, ale raczej nie jutro, nie za rok nawet. Problem leży jak zwykle w tym, kto ma za jego usługi płacić. Jest pomysł, by wynagrodzenia koronerów wrzucić do budżetu na ratownictwo medyczne.
Oj, będzie awantura. Bo ratownicy zwłoki niby mają ratować? Resort zdrowia byłby najszczęśliwszy, gdyby udało się koszty przerzucić na powiaty. Te bronią się, jak mogą. Jeśli zostaną zmuszone do zajęcia się i tą kwestią, istnieje obawa, że w roli koronera wystąpi lokalny weterynarz. Bodaj tam. Rakarz będzie tańszy. Bo kto by chciał płacić lekarzowi tylko za to, że kilka razy w tygodniu stwierdzi zgon. Więc może zamiast kombinować, zaprzestańmy wyważania otwartych drzwi i powiążmy zawód koronera z zakładem medycyny sądowej, tak jak jest to w tradycji anglosaskiej, gdzie zawód ten się narodził. Inaczej nieboszczyk, za którego nie dostaje się pieniędzy, a jeszcze dopłaca, zawsze będzie persona non grata dla służby zdrowia.