Ha, ha, ha, ale dowcip zrobił resort zdrowia prywatnym przychodniom i klinikom. Znów nie zostaną rozpisane konkursy na ich usługi. Te jednostki, które już mają kontrakty, po prostu aneksują swoje umowy.
A właściciele tych nowych, którzy dopiero liczyli, że w tym rozdaniu wygrają i uszczkną trochę budżetu NFZ, mogą się upić ze smutku, a potem zamknąć swoje interesy. Już niedługo można będzie podsumować, ile firm medycznych pozwalniało ludzi, ile nowoczesnego sprzętu pozajmowali wierzyciele, ile łebsko pomyślanych biznesów poszło w diabły.
Ale to tylko jeden z rezultatów. Kolejny to malejąca konkurencyjność na rynku usług medycznych. Jeśli układ się betonuje, jeśli duzi publiczni i duzi prywatni podzielili między siebie potencjalnych klientów, nikt nowy nie wejdzie i nie narobi zamętu – hulaj dusza. Nie trzeba się starać, wystarczy trwać. To ciekawe, acz jeszcze nieuświadomione do końca zjawisko: państwo odeszło od prywatyzacji służby zdrowia. Odbiera się lub zmniejsza kontrakty prywaciarzom, aby doinwestować zadłużone placówki publiczne.
Że nie tak miało być? Minister Arłukowicz postąpił rozsądnie: nie robiąc nic, uniknął awantury, która towarzyszy zwykle nowym konkursom. I zyskał wdzięczność tych dużych, sytych podmiotów, które zachowają stan posiadania. A co z tymi, którzy nie dostaną nic i zginą? No cóż, selekcja naturalna. Widać byli za mało przewidujący, niewiele znaczący, za słabi. Tak – na wszystkich frontach – funkcjonuje polska służba zdrowia.