Pielęgniarki i położne czują się oszukane, buntują się i grożą dyrektorom szpitali pozwami, kiedy orientują się, że w innych placówkach zarobki są wyższe, a przecież pieniądze na ich podwyżki – wszystkim po równo – gwarantuje Narodowy Fundusz Zdrowia.
Mają rację. W tym przypadku to nie Ministerstwo Zdrowia i nie fundusz są winni, ale ci dyrektorzy placówek, którzy z pieniędzy na pielęgniarskie podwyżki usiłują łatać swoje budżety.
Zarobki pielęgniarek i położnych budzą ogromne emocje od lat. Związki zawodowe konsekwentnie walczą o podwyżki, a najbardziej spektakularnym przejawem tej walki było słynne białe miasteczko, które 13 lat temu stanęło w centrum stolicy. Przełomem w sprawie był 2015 r. i deklaracja ówczesnego ministra zdrowia: 400 zł przez cztery lata! Marian Zembala obiecał na pielęgniarskim wiecu w sumie 1600 zł. Związki nie były propozycją zachwycone – domagały się wzrostu wynagrodzeń zasadniczych, a nie dodatków, które, jak się słusznie obawiały, w każdym momencie można im będzie odebrać. Ostatecznie jednak doszło do porozumienia, a minister Zembala podpisał rozporządzenie podwyżkowe. Zgodnie z jego zapisami co rok pielęgniarki i położne miały otrzymywać 400 zł dodatku do wynagrodzeń, tak by w 2019 r. dojść do kwoty 1600 zł.
Tyle teorii. Rzeczywistość od samego początku skrzeczała z prostej przyczyny: braku jednoznacznych przepisów określających obowiązki dyrektorów szpitali wobec pielęgniarek i położnych w związku z otrzymywanymi na ich podwyżki pieniędzmi. Interpretacja przepisów budziła wątpliwości, więc wielu szefów placówek wykorzystało luki, by uprawiać „kreatywną księgowość” kosztem pielęgniarek właśnie.
Ale po kolei. Rokrocznie placówki ochrony zdrowia faktycznie otrzymywały z NFZ środki na pokrycie kolejnych transz podwyżek – tak, że w 2019 r. kwota ta powinna dobić do 1600 zł. Tyle że nie brutto, ale „brutto brutto”. Decyzją ministra Łukasza Szumowskiego podwyżki nie są już bowiem dodatkiem, ale wchodzą w skład wynagrodzenia zasadniczego. Z punktu widzenia personelu to dobrze – jak wspominałam, pieniądze będące częścią składową pensji trudniej jest pracownikowi zabrać. Ale jednocześnie rozwiązanie to generuje całościowe wyższe koszty dla pracodawcy.
Dyrektorzy szpitali podnosili, że pieniądze, które przekazuje im NFZ, nie pokrywają wyższych kosztów pracowniczych, które generują teraz pielęgniarki i położne. Zupełnie inne składki opłacali za pielęgniarkę z wynagrodzeniem zasadniczym 3 tys. zł, której wypłacali 1600 zł brutto dodatku, a inne za tę, której pensja wrosła do 4,6 tys. zł brutto. NFZ przyjął argumentację szefów placówek i zgodził się pokrywać również koszty płacowych pochodnych.
Zapewniono też, że na rękę podwyżka musi wynieść minimum 1200 zł. Jeśli szpital nie wydał całej różnicy pomiędzy kwotą 1600 zł, jaką otrzymał od NFZ na podwyżkę, a 1200 zł, które faktycznie wypłacił – na składki i inne okołopłacowe opłaty – wtedy pensja mogła i powinna być wyższa. I w niektórych szpitalach tak właśnie było. Stąd uzasadniony gniew tych pielęgniarek i położnych, które orientowały się, że z pieniędzy z funduszu będących środkami celowymi na ich wynagrodzenia dyrektorzy szpitali łatają budżety placówek.
Ministerstwo Zdrowia również dostrzegło ten proceder i wyraźnie określiło, na co mogą być wydatkowane te konkretne pieniądze. Z resortowej tabeli dyrektor szpitala dowiedział się więc, że może przeznaczać je na: wynagrodzenia, dodatek za pracę w niedziele, święta i w nocy, stażowe i składki na ubezpieczenia społeczne i Fundusz Pracy. Nie może natomiast wykorzystywać tej puli na wynagrodzenia w ramach dyżurów medycznych, premie i nagrody, dodatki funkcyjne, nadgodziny, ekwiwalenty za urlop, odprawy emerytalne i rentowe, nagrody jubileuszowe i odprawy z przyczyn ekonomicznych.
Jednak nawet te wytyczne – choć wydają się szczegółowe – nie zakończyły sporów wobec pielęgniarskich pensji. Do naszej kancelarii napływają sygnały od pielęgniarek, które zamierzają wytoczyć swoim dyrektorom procesy sądowe.
Gros sporów dotyczy pieniędzy, jakie w danym miesiącu zostają z puli otrzymywanej z NFZ. Dzieje się tak np. wówczas, gdy części pensji nie wypłaca szpital, ale ZUS, ponieważ część zatrudnionych jest na L4. Co zrobić z „zaoszczędzonymi” w ten sposób pieniędzmi? Rozsądnym rozwiązaniem jest wypłacanie ich po równo pielęgniarkom, które w tym czasie pracowały w zastępstwie nieobecnych. Żadnym rozwiązaniem nie jest natomiast przeniesienie pieniędzy – jak robi to wielu dyrektorów – na kolejny miesiąc. To niezgodne z prawem. Pieniądze należy albo rozdysponować na wynagrodzenia pielęgniarek, albo zwrócić do funduszu, choć to rozwiązanie zostanie z całą pewnością oprotestowane przez wspomniane związki.
Brak jasnych i przejrzystych zasad wydatkowania pieniędzy z NFZ musi budzić i budzi ciągłe napięcia na linii dyrekcja – pielęgniarki, czego konsekwencją mogą być nie tylko wspominane pozwy i ewentualnie przegrane procesy, ale też konsekwencje, które wyciągnąć może Narodowy Fundusz Zdrowia. Płatnik może przecież zażądać zwrotu niewydanych w konkretnych miesiącach pieniędzy, i to wraz z odsetkami!
Jak widać, ci dyrektorzy placówek, którzy nie wydali zarządzeń dotyczących podwyżek dla pielęgniarek i położnych bądź nie zawarli porozumień ze związkami zawodowymi, narażają swoje placówki na konkretne finansowe straty. Podwyżki personelu, które finansuje NFZ, trzeba realizować i nie można na nich oszczędzać.