Minister pracy zapowiedziała możliwość zwolnień lekarskich przez telefon. Może warto by w ogóle zrezygnować z konieczności ich wystawiania przy krótkich chorobach?
Znamy to wszyscy – zaczyna się zwykłe, niewymagające specjalnego leczenia przeziębienie, które trzeba po prostu przetrzymać w domu, a lekarz potrzebny jest tylko po to, aby usprawiedliwić nieobecność w pracy. Idziemy więc do przychodni, gdzie spotykamy wielu podobnych, ale i ciężej chorych. Wiadomo, duże skupiska ludzi w przychodniach to świetna droga rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, bo nawet jeśli sąsiad z kolejki do gabinetu ma łagodne objawy, to może być już chory. Niekoniecznie mieć od razu COVID-19. Ograniczenie kontaktu z potencjalnym źródłem infekcji byłoby więc bardzo wskazane, szczególnie teraz.
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
– Dodzwonienie się do przychodni publicznej i tak już graniczy z cudem, więc mało prawdopodobne, że ktoś zwolnienie tą drogą w ogóle otrzyma – skwitowali pomysł minister Marleny Maląg prześmiewcy, ale po jej wypowiedzi i tak podniosły się głosy, że oto polskich pracodawców czeka bankructwo. Nie tyle z powodu wirusa, ile masowego symulowania chorób i brania zwolnień przez telefon.
To prawda – powodów, żeby pójść na chorobowe, jest wiele: remont mieszkania, wyjazd, chwila oddechu od mobbingującego szefa, ucieczka przed wypowiedzeniem… To jedna strona medalu. Po drugiej są firmy, w których zwolnienie jest na tyle źle widziane, że pracownicy przychodzą do pracy chorzy. W innych za nieobecność traci się premię. Korzystanie ze zwolnień przypomina grę w kotka i myszkę – przy czym myszka jest jedna (chory albo rzekomo chory pracownik), a koty dwa – pracodawca i ZUS, które starają się go złapać na oszustwie. Przepisy o kontroli zwolnień są ciągle uszczelniane, ale wciąż są niedoskonałe i sporo pieniędzy jest po prostu wyłudzanych. Cierpią z tego powodu uczciwi, którzy, stawiając się na kolejne badanie wyznaczone przez ZUS, muszą tłumaczyć, że rzeczywiście nie mogą pracować.

Ryzykuje lekarz

Jak telezwolnienie miałoby wyglądać w praktyce? Szczegóły mają zostać podane w rozporządzeniu, którego jeszcze nie ma. W skrócie jednak ma być tak: chory zadzwoni do lekarza, opowie o swoich dolegliwościach, a lekarz wystawi mu (lub nie) zwolnienie. Od jakiegoś czasu funkcjonują już zwolnienia elektroniczne, więc sprawa byłaby prosta – zaświadczenie wprowadzone do systemu otrzymywałby bezpośrednio pracodawca albo ZUS. Tak samo mogłoby wyglądać wystawienie zwolnień na dziecko.
Technicznie telezwolnienie jest więc możliwe i dzisiaj. Tyle że na razie lekarz może mieć problemy, bo przepisy wyraźnie nakazują mu bezpośrednie badanie chorego przed wystawieniem zwolnienia. Jeśli ZUS wykryje, że tego nie zrobił, może na jakiś czas odebrać mu uprawnienia do wystawiania zwolnień. Jak duże to ryzyko? Wiele zależy od podejścia ZUS, który może, ale nie musi, karać medyków za wystawianie „lewych” zwolnień. Przepisy – te już istniejące – dają tu urzędnikom wolną rękę.
Dlatego konieczne jest oficjalne dopuszczenie takich zwolnień. Lekarze musieliby mieć pewność, że za takie wystawianie nie spotkają ich konsekwencje. Choć oczywiście są i uzasadnione wątpliwości. Czy np. lekarz będzie w stanie wykryć przez telefon początki naprawdę ciężkiej choroby?
A co, jeśli pacjent będzie udawał? Symulanci zgłaszają się co prawda i na osobiste wizyty, ale przez telefon byłoby im łatwiej przekonać lekarza o swoich rzekomych problemach ze zdrowiem. Nie mówiąc już o zwolnieniu na dziecko: w zasadzie wystarczyłoby zadzwonić i zwolnienia zażądać. A że w „normalnych czasach” symulantów nie brakowało, pokazują dane ZUS. W IV kw. 2019 r. – na 105,5 tys. skontrolowanych zwonień – wydano 8,5 tys. decyzji wstrzymujących wypłatę zasiłku, bo okazało się, że chory był jednak zdrowy. To niemal 9 proc.

Zapłacą pracodawcy

Możliwe nadużywanie telefonicznych zwolnień to jednak problem nie tylko ZUS, lecz także (głównie!) pracodawców. I to z dwóch powodów. Firmy narzekają, że w razie choroby pracownika aż przez 33 dni (w przypadku osób powyżej 50. roku życia przez 14) w roku kalendarzowym muszą płacić wynagrodzenie chorobowe. Dopiero powyżej tego limitu ZUS (a dokładniej Fundusz Ubezpieczeń Społecznych) zaczyna finansować zasiłek chorobowy, więc rocznie pracownik może chorować na koszt firmy aż przez miesiąc. Organizacje pracodawców od dawna postulują ograniczenie – a nawet likwidację – tego okresu. Chcą, aby od pierwszego dnia niezdolności do pracy pracownikom był wypłacany zasiłek. Mówią, że nie ma powodu, aby firmy płaciły za chorobę pracownika z własnej kieszeni. W obecnej sytuacji nie tylko zresztą za chorobę. Pracodawca może zapłacić także za kwarantannę pracownika. Co, jeśli w jakimś regionie zostaną jej poddane dziesiątki, setki albo tysiące ludzi, w tym cała załoga jakiegoś zakładu? To oczywiście oznacza zatrzymanie produkcji lub świadczenia usług. Kwarantanna to jednak zbyt poważna sprawa, aby można mówić o nadużyciach, bo decyzję w jej sprawie podejmuje państwowy inspektor sanitarny, a nie dowolny lekarz. Koszty to jednak koszty, nawet uzasadnione.
Kolejny problem to brak realnej możliwości skontrolowania, czy osoba, która otrzymała zwolnienie, rzeczywiście jest chora. I nie chodzi tu tylko o telezwolnienia, lecz także o te zwykłe, poprzedzone badaniem, w których lekarz orzekł niezbyt długą niezdolność do pracy. Jeśli ZUS chce je zweryfikować, musi wezwać chorego na badanie kontrolne pismem, a to trwa. Teoretycznie może to zrobić telefonicznie lub e-mailowo, lecz na to chory musi wyrazić zgodę, co czyni ten sposób nieefektywnym. Zanim więc wezwanie dojdzie do adresata, okres niezdolności wpisany przez lekarza na zwolnieniu często się już kończy, a ZUS nie ma możliwości sprawdzania wstecz, czy ktoś był chory. Problemy te istnieją od lat.

Może czas na zmiany

Telezwolnienie ma być rozwiązaniem na chwilę. Może to jednak dobry moment na dyskusję o zmianie zasad?
Pierwszy postulat środowisk pracodawców to wspomniana już likwidacja wynagrodzenia chorobowego. Przerzucenie wypłat na ZUS już od pierwszych dni spowodowałoby, że choremu płaciliby wszyscy odprowadzający składki. Druga propozycja – którą też warto rozważyć – to wprowadzenie bezpłatnych pierwszych dni zwolnienia. Taka zasada z pewnością wpłynęłaby na częstotliwość brania krótkich zwolnień. Ale jest też prawdą, że osoby, które mało zarabiają, w obawie przed utratą części i tak niskiego wynagrodzenia przychodziłyby do pracy chore. Ten mechanizm widać doskonale w firmach, które wypłacają premię za 100-proc. frekwencję, przy czym taka nagroda stanowi bardzo dużą część wynagrodzenia.
To drugie rozwiązanie istnieje w Wielkiej Brytanii, gdzie zasiłek nie jest wypłacany, gdy niezdolność do pracy trwa poniżej czterech dni. Krótszą niedyspozycję pracownik po prostu zgłasza pracodawcy telefonicznie, nikt nie musi zawracać sobie głowy wizytą u lekarza i usprawiedliwianiem nieobecności w inny sposób. Oczywiście nie obywa się bez kłopotów, a sick leave bywa przez pracodawców kwestionowany, a przez pracowników nadużywany. Zyski z takiego rozwiązania przewyższają chyba jednak straty, bo Brytyjczycy nie zdecydowali się na zmianę prawa. Dlaczego więc na Wyspach to działa, a w Polsce wszystko musi być udokumentowane, potwierdzone i urzędowo poświadczone? Wiele osób z doświadczeniem emigracji zwraca uwagę na inne relacje między pracownikiem a pracodawcą na Zachodzie i w Polsce. Niestety u nas właściciel firmy z założenia traktowany jest jak wyzyskiwacz, który na pewno mógłby płacić więcej, ale woli kupować co parę miesięcy nowy samochód. Z kolei, zdaniem wielu szefów, pracownicy wymagają ciągłego, najlepiej osobistego nadzoru przez osiem (albo więcej) godzin, bo tylko czekają na okazję, by się poobijać.
Nie ma więc mowy o wzajemnym zaufaniu. Dlatego tak trudno nam założyć, że telezwolnienia się sprawdzą. Trzeba pogodzić się z tym, że mogą być nadużywane, ale być może jest to cena, którą warto zapłacić. Pytanie tylko, kto zapłacić powinien – pracodawcy czy ZUS, a więc wszyscy pracujący.