Szef resortu zdrowia prof. Łukasz Szumowski postanowił rozprawić się z dziennikarzem, który go kilka tygodni temu skrytykował. Napisał polemikę, którą można przeczytać w wydaniu DGP z 9 stycznia („Gdzie leży prawda o liczbie lekarzy w Polsce?”). Przy okazji ujawnił, że po dwóch latach jego rządów w Ministerstwie Zdrowia nikt nie wie (włącznie z nim), ilu w Polsce jest lekarzy, system zbierania informacji na ten temat jest wadliwy, a dane przekazane przez polskie państwo międzynarodowym instytucjom są fałszywe.
Tak ostrej recenzji działalności polityka odpowiedzialnego za ochronę zdrowia w Polsce nie wystawił nawet wspomniany wyżej dziennikarz – czyli ja. Bez wątpienia docenić należy samokrytycyzm Łukasza Szumowskiego. Nieudolność państwa, na którą zwrócił uwagę, stawia też pod znakiem zapytania słowa o powszechnej już w zasadzie informatyzacji systemu opieki zdrowia. Jaka to bowiem informatyzacja, skoro w podstawowych kwestiach nikt nic nie wie.
Zarazem warto przyjrzeć się słowom Łukasza Szumowskiego wnikliwiej. Stara się on udowodnić, że nie miałem racji, negując jego słowa, że „jesteśmy w europejskiej średniej pod względem liczby lekarzy w przeliczeniu na 1000 mieszkańców”. Sęk w tym, że w mym pierwotnym tekście (którego czytelnicy DGP mogli nie widzieć, gdyż nie ukazał się w gazecie; jest dostępny w portalu Dziennik.pl) stawiam ministrowi zarzut manipulacji danymi, z których wyciągnął ten wniosek. Innymi słowy, że minister pomylił się (lub dopuścił się świadomej manipulacji) już na przedpolu. I do tego minister się nie odnosi. Popatrzmy zatem, w jaki sposób minister doszedł do wniosku, że jesteśmy europejskim średniakiem.
W tym celu trzeba zajrzeć do badania „Health at Glance 2019”, które przygotowała Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) we współpracy z Komisją Europejską. Wynika z niego, iż jesteśmy w samym ogonie rozwiniętych państw i najgorsi w Europie. Metodologia tego badania jest prosta: liczeni są praktykujący lekarze, którzy zajmują się bezpośrednią opieką nad pacjentami.
Ministrowi taki sposób liczenia się jednak nie podoba. Uważa on, że wliczać do statystyk należałoby również rodzimego medyka, który ma 80 lat i nie przyjmuje już pacjentów, a jedynie wypisuje recepty dla siebie i dla rodziny oraz wystawia najbliższym zwolnienia lekarskie od pracy. A także człowieka, który ma dość urągających przyzwoitości warunków pracy, więc pakuje się i leci wykonywać zawód w Wielkiej Brytanii. Jaką korzyść z takich osób ma przeciętny Polak? Żadną. Ale liczyć, w ocenie Łukasza Szumowskiego, ich należy.
I... tu też nie widziałbym wielkiego kłopotu. Jeśli przyjmiemy takie kryterium dla wszystkich państw – w porządku. Minister zdrowia jednak robi inaczej. Bierze wynik, który mu się podoba (szeroka definicja lekarza), i nakłada go na wyniki innych państw pochodzące z raportów, w których przyjmuje się definicję wąską. Czyli, mówiąc prościej, „swoim” 3,6 lekarza na 1000 mieszkańców zastępuje ustalony przez europejskie agendy przypisany Polsce wskaźnik 2,4. Ale wyniki dla innych państw pozostawia bez zmian!
To oczywista i widoczna na pierwszy rzut oka manipulacja statystykami, by postawić Polskę w lepszym świetle niż na to zasługuje. Zresztą dostrzegły to wszystkie działające w Polsce portale zajmujące się weryfikacją faktów (Konkret24 TVN, Demagog, OKO.press). W każdym z nich słowa Szumowskiego – tak jak w moim komentarzu – uznano za manipulację. Od której – niestety – sytuacja polskich pacjentów się nie poprawi.
Podkreślmy to dobitnie: minister wniosek, że jesteśmy w średniej unijnej, wyciąga poprzez nałożenie polskich danych opartych na jednej metodologii liczenia na dane z innych krajów oparte na innej metodologii. Pamiętam, że na Uniwersytecie Warszawskim na drugim roku studiów miałem przedmiot „metody i techniki badań społecznych”. I już tam obrazowo wytłumaczono mi, że gdy się porównuje ceny owoców w różnych miastach, to trzeba porównywać jabłka z jabłkami i pomarańcze z pomarańczami, a nie jabłka z pomarańczami.
Przy okazji minister przyznał, że polskie państwo nie umie zbierać danych statystycznych. A skoro nie umie – trudno też o rzetelną analizę i wprowadzanie rozsądnych zmian. Posłużmy się innym przykładem: czas dojazdu karetek pogotowia ratunkowego do pacjentów. W styczniu 2019 r. Ministerstwo Zdrowia opublikowało statystyki za 2017 r. (tak, takie jest opóźnienie). Wynika z nich, że gdy jeszcze w 2015 r. ponad 88 proc. karetek dojeżdżało do pacjentów w wyznaczonym czasie, to w 2017 r. odsetek ten spadł już do 79 proc. Jednocześnie ogólna liczba wyjazdów spadła, a nakłady z budżetu państwa na utrzymanie zespołów ratownictwa medycznego wzrosły. Można pomyśleć: tragedia. Ale resort zdrowia pospieszył z odpowiedzią na moje pytania o przyczyny tej negatywnej zmiany. Poinformował, że „to efekt zmiany sposobu zbierania i przetwarzania danych” (pracownicy ministerstwa wiedzieli to, czego nie wie ich szef: że porównywanie danych zebranych na podstawie innych metodologii badania jest obarczone ogromnym ryzykiem błędu). Spytałem wówczas o to, czy w takim razie zdaniem urzędników Ministerstwa Zdrowia sytuacja na przestrzeni lat się poprawia czy pogarsza. I dowiedziałem się, że... nie wiadomo. Ktoś bowiem (to już moje spostrzeżenie, nie ludzi z MZ) wymyślił, by zmienić metodologię badania. Ale nie pomyślał już o tym, by dało się wyciągać jakiekolwiek wnioski z danych.
I tak to już z naszym systemem ochrony zdrowia jest: albo się nic nie dowiemy, albo dostaniemy zmanipulowany przekaz. Łukasz Szumowski jest w o tyle gorszej sytuacji niż jego rządowi kompani, że to, jak wygląda rzeczywistość w szpitalach i przychodniach – większość Polaków wie. I nie wygląda tak różowo jak na rysowanym przez ministra obrazku.