Nowa ustawa ma sprawić, że w systemie ochrony zdrowia będzie więcej lekarzy ze specjalizacją. Sami medycy w to wątpią – ich zdaniem usprawni ona szkolenie, ale problemów kadrowych nie rozwiąże. Chyba że na papierze.
Nowelizacja ustawy z 5 grudnia 1996 r. o zawodach lekarza i lekarza dentysty (t.j. Dz.U. z 2019 r. poz. 537 ze zm.) to dokument długo wyczekiwany przez środowisko. W kończącym protest rezydentów porozumieniu minister zdrowia zobowiązał się do zreformowania systemu kształcenia podyplomowego lekarzy. Nowa ustawa ma wprowadzić długo wyczekiwane przez nich zmiany.
Do projektu przygotowanego przez specjalnie powołany zespół resort dodał własne propozycje, m.in. ułatwiające zatrudnianie w Polsce lekarzy spoza UE. Na zastrzeżenia odpowiadał, że to realizacja postulatu środowiska, które alarmuje, że jest za mało lekarzy w Polsce. Również inne zawarte w noweli przepisy są przedstawiane jako mechanizmy, dzięki którym zwiększy się liczba specjalistów.
W zeszłym tygodniu minister zdrowia Łukasz Szumowski podczas prezentowania posłom swoich priorytetów na nadchodzącą kadencję mówił, że bez spełnienia tego warunku nie uda się wprowadzić systemowych zmian, a ta nowela daje młodym lekarzom możliwość szybszego wejścia do zawodu.
Wcześniej, ale czy efektywniej?
Minister wskazywał przede wszystkim na wprowadzany przez tę nowelizację Państwowy Egzamin Modułowy (PEM), do którego lekarz będzie mógł (ale nie będzie musiał) przystąpić po zaliczeniu modułu podstawowego albo po zakończeniu drugiego roku modułu jednolitego specjalizacji. Pozytywny wynik PEM uprawniać będzie do samodzielnego dyżurowania i pełnienia funkcji opiekuna stażu podyplomowego.
– Dzięki temu szpital będzie mógł wykazywać lekarza jako specjalistę w statystkach NFZ, co zwiększy ich liczbę. Pozornie, bo taki lekarz nie będzie pełnoprawnym specjalistą i wciąż będzie związany przede wszystkim ze szpitalem, w którym robi specjalizację – zwraca uwagę Bartosz Fiałek z zarządu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy (OZZL).
W opinii lekarzy PEM będzie miał sens tylko wtedy, gdy zagwarantuje rezydentowi wyższe wynagrodzenie. Bez tego nikt nie będzie chciał do niego podchodzić.
Bardziej wyczekiwanym przez nich rozwiązaniem jest możliwość zdawania egzaminu specjalizacyjnego (PES) na ostatnim roku szkolenia. Obecnie, aby zdawać go w sesji wiosennej, trzeba złożyć dokumenty w grudniu. Jeśli ktoś kończy specjalizację np. w lutym, musi czekać na sesję jesienną. A to oznacza kilkumiesięczne „zawieszenie”.
– Takich lekarzy jest wielu, mają ukończone szkolenie, ale nie są specjalistami. To czas stracony w karierze i rozwoju. Nikt nie zatrudni się w tym czasie w szpitalu, bo to wyklucza naukę, pracuje się więc raczej dorywczo. Nowe przepisy pozwoliłyby na złożenie papierów w terminie i dokończenie specjalizacji – tłumaczy Łukasz Jankowski, szef stołecznej izby lekarskiej, wiceprzewodniczący zespołu, który przygotowywał projekt.
Ale czy to przyspiesza wejście na rynek pracy?
– Nie, bo ci lekarze są już są na rynku, przyspiesza to jedynie uzyskanie tytułu. Liczba specjalistów zmieni się tylko na papierze, bo to są ci sami ludzie – przekonuje.
Zdaniem Bartosza Fiałka sytuacja kadrowa nie poprawi się również przez obowiązek odbywania części specjalizacji w powiecie (szpitalach pierwszego stopnia zabezpieczenia, czyli głównie powiatowych i miejskich). Choć to rozwiązanie resort uzasadnia korzyściami związanymi ze szkoleniem w szpitalu o nieco innej specyfice niż ośrodki akademickie, dyrektorzy tych placówek nie ukrywają, że bardzo liczą na wsparcie rezydentów.
– Sześciomiesięczne zsyłki do powiatów mogą zwiększyć liczebność kadr w tych szpitalach, ale tylko na pół roku. Nie można zapominać, że niedobór lekarzy jest wszędzie, dlatego wątpliwe jest, czy szpitale kliniczne chętnie będą puszczać swoich rezydentów na staż do powiatu – ocenia Bartosz Fiałek.
Wątpliwe wsparcie ze Wschodu
W opinii lekarzy rząd może się też przeliczyć w sprawie wsparcia kadrowego medyków spoza UE. Wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński przekonywał w wywiadzie dla DGP, że w sytuacji pogłębiającego się niedoboru lekarzy każdy sposób, który ma ułatwić podejmowanie pracy osobom z odpowiednimi kwalifikacjami, jest dobrą drogą.
– Nie jest tak, że sposobem rządu na rozwiązanie problemów kadrowych jest sprowadzenie lekarzy z Ukrainy – mówił.
Zdaniem Bartosza Fiałka może to poprawić sytuację, ale na krótko.
– Trudno wyobrazić sobie, że lekarze, którzy przyjadą do Polski, by zarabiać więcej niż w ojczystym kraju, gdy już zyskają odpowiednie uprawnienia, nie zdecydują się na kolejny wyjazd – tam, gdzie zarobki są jeszcze wyższe – przewiduje.
Rezydenci nie spodziewają się zresztą, by było duże zainteresowanie pracą w Polsce ze strony zagranicznych kolegów, tym bardziej że warunki zapisane w projekcie nie są zbyt atrakcyjne.
– Nie wierzę, że cudzoziemcy masowo ruszą do pracy w Polsce. Biorąc pod uwagę liczbę wyjazdów polskich lekarzy, obawiam się, że nie jesteśmy w stanie zastąpić tych, których tracimy, tymi, których możemy zyskać – mówi Łukasz Jankowski.
Kreatywna resortowa statystyka
Co zatem mogłoby rzeczywiście zwiększyć liczbę specjalistów?
– Zmniejszenie biurokracji, asystenci medyczni – wymienia Łukasz Jankowski. A z rozwiązań zaproponowanych w projekcie – ogólnopolski nabór na specjalizację.
– Część lekarzy, którzy ze względu na alokację rezydentur nie dostawali się na wybraną specjalizację, lądowała na bezrobociu albo wyjeżdżała. Po zmianach zwiększy się szansa, że dostaną się w innym województwie. To może zatrzymać emigrację lekarzy, choć w niewielkim stopniu. Z naszego punktu widzenia to wyczekiwane rozwiązanie – mówi.
To potwierdza, że z nową ustawą lekarze wiążą zupełnie inne oczekiwania niż resort zdrowia. Bartosz Fiałek przekonuje, że przedstawianie jej jako sposobu na kadrowe braki to propaganda.
– Oczywiście z tego punktu widzenia to dobra zagrywka, bo pacjenci tych niuansów nie wyłapią – dodaje. Jednak jego zdaniem statystyki poprawią się tylko pozornie.
Etap legislacyjny
Projekt przyjęty przez rząd