- Szpital, w którym leczy się mało pacjentów, nie zapewni im bezpieczeństwa. Nie zawsze warto utrzymywać oddział na siłę - mówi w wywiadzie dla DGP Jarosław Fedorowski, prezes Polskiej Federacji Szpitali.
W dyskusji o znikających oddziałach szpitalnych zwrócił pan uwagę, że nie zawsze powodem jest brak lekarzy, ale często – brak pacjentów.
Ze statystyk wyraźnie wynika, że w wielu przypadkach to główna przyczyna. Jeżeli zamykany jest oddział pediatryczny, na którym w ciągu roku leczy się 500 pacjentów – co daje nieco ponad 1,3 chorych dziennie – to można uznać, że jego utrzymywanie jest poniżej granic bezpieczeństwa. Podobnie oddział położniczy, w którym jest 200–300 porodów rocznie. Jest bardzo wyraźna korelacja jakości leczenia z liczbą wykonywanych procedur – to są informacje towarzystw naukowych. Ja nie chciałbym być operowany przez chirurga, który wykonuje kilka zabiegów rocznie, i nie chciałbym, żeby dziecko rodziło się na oddziale, gdzie porodów jest bardzo mało.
Jarosław Fedorowski, prezes Polskiej Federacji Szpitali / DGP
Ale każdy chciałby mieć porodówkę blisko domu. Wydaje się, że to jest właśnie gwarancja bezpieczeństwa.
Oczywiście, chcielibyśmy wszystko mieć blisko, ale nie wszędzie to jest bezpieczne. Nigdzie na świecie nie jest tak, że w najbliższym otoczeniu pacjenta jest wysoka specjalistyka. Raczej nie chcielibyśmy mieć koło siebie centrum onkologii, gdzie jest leczonych 20 pacjentów na miesiąc. Takie centrum nie ma niezbędnego doświadczenia. Bo doświadczenie lekarzy i pielęgniarek wynika obecnie z liczby wykonywanych procedur – to są schematy postępowania, zgranie zespołu. A utrzymywanie oddziału, gdzie na siłę ściągamy dyżurujących lekarzy, po to tylko, by ten oddział działał, bezpieczeństwa nie zapewni.
Pana zdaniem mamy w Polsce za dużo łóżek szpitalnych?
Owszem, za dużo łóżek, a w szpitalach zbyt wiele oddziałów podporządkowanych lekarskim specjalnościom. Proszę zauważyć, że gdy wchodziły normy zatrudnienia pielęgniarek, to nagle okazało się, że obłożenie łóżek było na poziomie 60–70 proc. Owszem, są oddziały, gdzie jest powyżej 100 proc., ale może to jest właśnie dowód na to, że trzeba zmienić optykę patrzenia na oddział – nie jako podporządkowany jednej specjalności lekarskiej, ale określonemu stopniowi natężenia opieki nad pacjentem. To jest nowoczesna organizacja szpitala. Tym bardziej że i u nas obserwujemy zauważalny na całym świecie trend, by w miarę możliwości prowadzić leczenie poza szpitalem. A więc liczba hospitalizacji się zmniejsza, więcej procedur wykonujemy poza szpitalem. Owszem, pacjenci, którzy tam trafiają, są obecnie w cięższym stanie niż kiedyś, ale jednocześnie odchodzimy od czegoś takiego jak hospitalizacja diagnostyczna, od długich pobytów. Trudno się więc dziwić, że potrzebujemy mniej łóżek, mniej oddziałów. W nowoczesnych szpitalach, np. w Holandii, która jest mistrzem Europy w ochronie zdrowia, funkcjonują oddziały wieloprofilowe, gdzie można zmieniać profile łóżek. Obecne technologie pozwalają na to, by szybko dokonać dezynfekcji, przerzucić coraz bardziej mobilne wyposażenie. Przy takim podejściu może się okazać, że nasze wskaźniki liczby lekarzy i pielęgniarek w szpitalach wcale nie są aż tak złe, jak nam się wydaje.
Warto też zauważyć, że część oddziałów zamykanych jest z przyczyn bardzo ludzkich, tzn. konfliktów na linii personel–dyrekcja – to się zdarzało, zdarza i będzie zdarzać. Niestety dość często mają one miejsce wtedy, gdy grupy zawodowe negocjują swoje wynagrodzenia na poziomie centralnym, a potem okazuje się, że pochodne tych podwyżek są trudne do zrealizowania na poziomie konkretnego szpitala. Zatem to nie jest tak, że jedynym i głównym powodem zamykania oddziałów są braki personelu.
A czy nie wydaje się panu, że przez to, że przyczyny są tak złożone, dochodzi do niekontrolowanej likwidacji łóżek? Zgadzamy się, że jest ich za dużo, ale przez to, że nie zmniejszamy ich liczby w sposób systemowy, znikają niekoniecznie te najmniej potrzebne?
Absolutnie się z tym nie zgadzam. Trudno posądzić dyrektorów polskich szpitali, którzy są specjalistami w swojej dziedzinie, że podejmują nieracjonalne decyzje. W sytuacji likwidacji czy łączenia oddziałów, zmniejszania ich liczby, dostosowywania do potrzeb i wymogów bezpieczeństwa, należy oddać inicjatywę i możliwość działania dyrektorom na poziomie szpitala, a nie rozwiązywać to systemowo. To, co moglibyśmy zrobić systemowo, to wprowadzenie referencyjności poszczególnych szpitali, czyli określenia, na jakim poziomie należy jaki zakres usług wykonywać i w jaki sposób przekazywać pacjentów z placówki do placówki. To jest zadanie, które nie zostało jeszcze wykonane, na razie mamy tylko poziomy zabezpieczenia. To mogłoby pomóc w racjonalizacji tych łóżek, które mamy. Wystarczy przeanalizować, jakie oddziały są zamykane. Wiele z nich to oddziały pediatryczne. Ale przecież odchodzimy od leczenia dzieci w szpitalach, zwłaszcza na tym pierwszym poziomie. To już nie te czasy, gdy mieliśmy do czynienia z dziesiątkami dzieci chorych na koklusz czy inne choroby zakaźne. Zresztą takich pacjentów leczymy dziś w innych miejscach. Dlatego każdemu przypadkowi należałoby się przyjrzeć z osobna. Są przecież szpitale powiatowe, które obsługują ok. 50 tys. osób, ale są też takie, które mają 100 tys. pacjentów pod opieką. Trudno je mierzyć jedną miarą.