Ortodoncja, dermatologia, protetyka, chirurgia stomatologiczna, endokrynologia – to specjalizacje najbardziej oblegane przez młodych lekarzy. I najbardziej dochodowe.
Ponad osiem osób na jedno miejsce na ortodoncji – tak było w jesiennym postępowaniu kwalifikacyjnym na miejsca rezydenckie (ostatnim, którego wyniki są już w pełni znane). Nikt nie był zainteresowany onkologią i hematologią dziecięcą, chorobami płuc dzieci czy transfuzjologią kliniczną. Niewielka jest także popularność m.in. geriatrii, hematologii, neonatologii czy medycyny ratunkowej – mimo że są to dziedziny priorytetowe (to znaczy, że rezydenci, którzy je wybiorą, mają wynagrodzenie wyższe o kilkaset złotych).
DGP
– Lekarze zachowują się racjonalnie. Traktują czas specjalizacji jako inwestycję w siebie. Widać, że zachęta finansowa to nie wszystko, patrzą dalekosiężnie. Bo co z tego, że podczas rezydentury dostaną więcej, jeśli wybiorą dziedzinę, która w przyszłości nie da ani możliwości rozwoju, ani pieniędzy – mówi Łukasz Jankowski, szef stołecznej izby lekarskiej, jeden z liderów Porozumienia Rezydentów OZZL.

Nie chcą do szpitali

W pierwszej piątce – jeśli wziąć pod uwagę najwięcej chętnych na jedno miejsce – są aż trzy dziedziny stomatologiczne. Postronnego obserwatora to zapewne nie dziwi, jeśli weźmie się pod uwagę ceny usług ortodontycznych czy protetycznych. Jednak zdaniem ekspertów tak duże zainteresowanie dziedzinami stomatologicznymi świadczy też o czym innym – że dentyści chcą się szkolić, ale nie stwarza im się do tego warunków wychodząc z założenia, że specjalizacja nie jest im tak potrzebna jak lekarzom.
– Nie może być tak, że tylko niespełna 3 proc. stomatologów korzysta ze środków publicznych na kształcenie – mówi Andrzej Cisło, wiceprzewodniczący Naczelnej Rady Lekarskiej, szef Komisji Stomatologicznej. Jego zdaniem konieczne jest wyodrębnienie puli miejsc rezydenckich dla lekarzy dentystów. Powinna ona odpowiadać udziałowi absolwentów tego kierunku (obecnie na ponad 9 tys. miejsc na kierunkach lekarskich ok. 1,4 tys. przeznaczonych jest dla przyszłych stomatologów). – Wychodzimy z założenia, że młody dentysta ma takie samo prawo do rozwoju naukowego i zawodowego jak lekarz. I ministerstwo powinno mu to zapewnić – dodaje.
– Teraz jest sytuacja błędnego koła, bo wojewodowie wydają opinie o potrzebach specjalizacyjnych na podstawie map potrzeb zdrowotnych. Ale zapotrzebowanie NFZ jest mizerne, ponieważ koszyk jest bardzo wąski, więc nie ma presji na ministerstwo, żeby uruchamiało rezydentury stomatologiczne. Dlatego ludzie idą do prywatnych przychodni. Wąskim gardłem są miejsca akredytowane, bo placówki stomatologiczne nie tworzą ich tyle co lekarskie. Ale my tego sami nie rozwiążemy – przekonuje wiceprezes NRL.
Na ten sam problem zawraca uwagę Łukasz Jankowski. – Liczba chętnych na te specjalizacje jest wręcz szokująca. Widać, że brakuje miejsc szkoleniowych, robi się je w ramach wolontariatu. Ministerstwo broni się, że zapotrzebowanie na stomatologów ze specjalizacją jest niewielkie, ale nie wiem, czy tak jest naprawdę, bo choćby u nas na Mazowszu, zdaniem wojewódzkiego konsultanta, brakuje co najmniej 15 chirurgów – mówi.
Andrzej Cisło dodaje, że teraz dentysta, który chce się specjalizować, musi to robić za własne pieniądze. A ortodoncja czy chirurgia stomatologiczna to bardzo trudne dziedziny, których trzeba długo się uczyć. – To, że są to intratne specjalizacje, też ma na pewno znaczenie. Z czegoś trzeba przecież utrzymać praktykę przez kolejne 40 lat – podsumowuje.
Jarosław Fedorowski, prezes Polskiej Federacji Szpitali, zwraca uwagę, że żadna z pięciu najbardziej obleganych specjalizacji nie jest przydatna w szpitalu.
– To, że najwięcej chętnych jest na specjalizacje bardziej dochodowe, to trend ogólnoświatowy. Ale lekarze poszukują też specjalizacji, które zapewniają samodzielność. Przykładowo: dermatologia to dziedzina najczęściej realizowana poza szpitalem, dość szybko uzyskuje się w niej niezależność, jest możliwość własnej praktyki. Inaczej jest z lekarzami tych specjalności, które wymagają sal operacyjnych i całego zaplecza szpitalnego. Nie tylko kwestia pieniędzy, ale też wcześniejszej samodzielności – tłumaczy ekspert.
Łukasz Jankowski podkreśla, że w szpitalu praca jest znacznie cięższa, a stawki w porównaniu do ambulatorium mniej atrakcyjne. – Zwraca uwagę dość duża liczba chętnych na pediatrię i medycynę rodzinną, a stosunkowo niewielka na choroby wewnętrzne i intensywną terapię. A zewsząd słyszymy glosy, że pediatrów i lekarzy rodzinnych jest za mało, co znajduje odzwierciedlenie w oferowanych im stawkach, można liczyć na zatrudnienie w przychodni z godnym wynagrodzeniem. Specjalizacje oblegane od zawsze – dermatologia, endokrynologia – również są ambulatoryjne – mówi.
Wskazuje, że wąskie dziedziny nie cieszą się zainteresowaniem. – Bo lekarze chcą mieć możliwość szerokiego przeglądu rynku pracy – ocenia.
Jarosław Fedorowski przekonuje, że wiele z tych specjalizacji, które cieszą się najmniejszą popularnością, można by było zastąpić certyfikatem umiejętności. – Przykładowo: medycyna paliatywna to nie jest samodzielna specjalizacja, tylko to jest część umiejętności w ramach interny czy onkologii. Podobnie geriatria – to dodatkowe wyszkolenie specjalisty chorób wewnętrznych w opiece nad pacjentem; to funkcja raczej konsultacyjna czy wspomagająca niż podstawowa – podkreśla.

Kryzys w internie

Niepokojące jest natomiast małe zainteresowanie dziedzinami najpotrzebniejszymi. Na jedno miejsce na internie było 0,7 zgłoszeń, na intensywnej terapii – 0,74, a chirurgii ogólnej – 0,89. A są to specjalizacje priorytetowe i miejsc na nich jest sporo (odpowiednio: 542, 195, 157).
– To jest nasze największe zmartwienie. W związku ze zmianami demograficznymi krajobraz leczenia w polskich szpitalach się zmienił. Przeważają teraz pacjenci z wieloma chorobami. Potrzebni są interniści, którzy potrafią kompleksowo spojrzeć na chorego, poprowadzić go i prosić specjalistów z wąskich dziedzin o ewentualną poradę, konsultację lub wykonanie konkretnej procedury. Ale my przez wiele lat działaliśmy odwrotnie. Interna w Polsce została zdegradowana – ocenia.
Łukasz Jankowski zwraca uwagę, że obecnie internistów praktycznie wykluczono z podstawowej opieki zdrowotnej i sprowadzono do roli lekarzy szpitalników. A w szpitalu internista w lekarskiej hierarchii stoi najniżej.
– Cierpimy na brak łóżek długoterminowych, oddziały chorób wewnętrznych trochę przejmują tę rolę. To trudna praca. Mówi się, że internista musi wiedzieć najwięcej i być przygotowany na każdą ewentualność, a nie idzie za tym ani wynagrodzenie, ani warunki pracy, ani prestiż. Nawet chorzy nie uważają internisty za specjalistę – podkreśla.
Jak przyciągać młodych lekarzy do tej specjalizacji? Przede wszystkim wzmacniając finansowo. – Trzeba bardzo poważnie zrewidować system i na internę, a także chirurgię ogólną, intensywną terapię przeznaczyć najwięcej środków – mówi Jarosław Fedorowski.
Łukasz Jankowski wskazuje także na konieczność wzmocnienia opieki długoterminowej. – Interna powinna być takim oddziałem dla doktora House’a – gdzie trafia pacjent, który nie pasuje nigdzie indziej, gdzie się przede wszystkim diagnozuje. Ale w tę diagnostykę trzeba zainwestować. A w tej chwili interny przynoszą straty, bo holistyczne podejście do chorego jest kosztowne – kwituje.

Trwa ładowanie wpisu