Szpitale powiatowe są w coraz trudniejszej sytuacji finansowej. Ledwo dopinają budżety, nie chcą podpisywać kontraktów z NFZ na niekorzystnych warunkach. Często funkcjonują tylko dzięki zaangażowaniu dyrektorów, tak jak placówka w Szczytnie.
ikona lupy />
fot. Bogdan Hrywniak Beata Kostrzewa, dyrektor Szpitala Powiatowego w Szczytnie / Dziennik Gazeta Prawna
Izba przyjęć szpitala powiatowego w Szczytnie. Wieczór. W poczekalni tłok. Pod secesyjny budynek co rusz podjeżdżają karetki. Jeden z pacjentów – ok. 30 lat, nerwowy, przyszedł na własnych nogach – zgłasza personelowi, że bardzo boli go brzuch. „Musi pan poczekać. Jak lekarz wróci z bloku operacyjnego, zbada pana” – słyszy.
Mężczyzna wytrzymuje na krześle ledwie kilka minut, wychodzi przed budynek, przytupuje. I pali jednego papierosa za drugim. Co jakiś czas zagląda do poczekalni i pyta, czy lekarz już jest. „Nie ma, proszę uzbroić się w cierpliwość”. Mijają kwadranse, godziny, paczka, z której mężczyzna wyciąga kolejne papierosy, robi się pusta. Trzydziestolatek znów wchodzi do izby przyjęć, a wtedy powietrze rozdziera sygnał – kolejna karetka parkuje przed szpitalem. „To ja już pójdę do domu, nie mam siły dłużej czekać” – komunikuje niedoszły pacjent pielęgniarkom. Te rzucają się, żeby go zatrzymać, proszą, aby poczekał jeszcze trochę. A potem, żeby czuł się w jakikolwiek sposób zaopiekowany, podłączają go do elektrokardiografu, bo ten sprzęt akurat był wolny. Kiedy rysik urządzenia zaczął biegać z góry na dół, okazuje się, że to był rozległy zawał, który objawił się właśnie bólem brzucha.
Placówka w Szczytnie nie ma kardiologii, to niewielki szpitalik – pięć oddziałów: interna, dziecięcy, chirurgiczny, położniczo-ginekologiczny oraz intensywnej terapii. Wszystkiego 120 łóżek na powiat, w którym żyje 74 tys. osób. Za mało, zwłaszcza że takie jednostki jak ta są czymś więcej niż miejscem, gdzie wycina się wyrostki i przyjmuje dzieciaki z biegunką.
– Jesteśmy pierwszą linią frontu – mówi Beata Kostrzewa, dyrektor szczytnieńskiego szpitala. To tutaj trafiają te wszystkie dziwne bóle brzucha i ofiary z wypadków, staruszkowie, którym się nagle pogorszyło (lub pogorszył się poziom cierpliwości ich opiekunom), stany zagrożenia życia i zwyczajne grypowe gorączki. W mieście nie ma innego miejsca, gdzie – zwłaszcza „po godzinach” – otrzymaliby pomoc. Tu przyjmują wszystkich, diagnozują na miarę swoich możliwości, raz lepiej, raz gorzej, leczą albo odsyłają dalej. Nie ma możliwości, żeby pacjenta skonsultować – urolog, kardiochirurg, wszyscy specjaliści są daleko. Obok szpitalnego budynku (jego budowa trwała od 1905 do 1909 r.) jest lądowisko dla śmigłowców Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, skąd pacjenci, których stan jest poważny, lecą dalej – np. do szpitali wojewódzkich w Olsztynie czy Gdańsku. Tak jak poleciał pacjent z zawałem maskowanym przez ból brzucha. Gdyby chcieć przewieźć pacjenta drogami naziemnymi, byłby kłopot. Wprawdzie przez Szczytno przechodzą: krajowa nr 57, krajowa nr 58, krajowa nr 53 oraz wojewódzka 600, ale nawet poza sezonem jest na nich ścisk. Dyrektor Kostrzewa i położne z położniczo-ginekologicznego wspominają, że dr Tadeusz Rogala, pediatra neonatolog, który w zeszłym roku przeszedł w wieku 65 lat na zasłużoną emeryturę, skomentował ten incydent z 30-latkiem przechodzącym zawał słowami: „Pamiętam go, on już się taki słabowity urodził, parę punktów w skali Apgar”. Pustkę po doświadczonym lekarzu szpital wciąż odczuwa. Bo Szczytno boryka się z tymi samymi problemami, z jakimi musi się mierzyć cała służba zdrowia: brakiem lekarzy, a zwłaszcza specjalistów. W skali kraju 20 proc. lekarzy przyjmujących pacjentów to osoby, które mogłyby już pobierać emeryturę. Średnia wieku medyków przekroczyła 50 lat. – Także u nas personel lekarski to osoby, mówiąc delikatnie, zaliczające się do grupy 50 plus. To ma swoje dobre strony, bo starsi doktorzy mówią o lekarzach czterdziestoparoletnich per smarkacz – śmieje się dyrektor Kostrzewa. Statystyki jej szpitala odmłodziło przyjęcie do pracy trzech chirurgów, którzy pracowali w Kętrzynie i zdecydowali się zatrudnić w Szczytnie: 50-latek i dwóch trzydziestoparolatków.

Czasem trzeba się pokazać

Idziemy wąskimi uliczkami w poszukiwaniu miejsca, gdzie można coś zjeść. Beata Kostrzewa od rana siedziała w robocie, ja prosto z drogi. – Dzień dobry, pani dyrektor, właśnie wracam z cmentarza i proszę sobie wyobrazić, że... – starsza pani z uśmiechem zachodzi nam drogę. To poprzednia szefowa pracowni diagnostyki mikrobiologicznej, nadal pracuje w zawodzie. Zadbana, wyprostowana, promienieje uśmiechem. Dyrektor Kostrzewa oddaje honory byłej szefowej mikrobiologii, widać, że ją lubi i szanuje. – Jak ona odejdzie, będę miała megakłopot – mówi później, kiedy siedzimy w restauracji. Już dawno po sezonie, ale w lokalu jest pełno. Szkółka policyjna musi gdzieś jeść, a jedzenie świetne, choć nietanie. – Raz w miesiącu, mniej więcej, przychodzimy tu, żeby spotkać się z przyjaciółmi i rodziną – mówi Kostrzewa. Ten raz w miesiącu to święto. Pokazanie się. Bo trzeba się czasem pokazywać i bywać. Żyć i być z ludźmi. Choć po prawdzie dyrektor Szpitala Powiatowego w Szczytnie zarabia mniej niż pielęgniarka na kontrakcie.
Ale zapotrzebowanie na pielęgniarki na rynku jest większe niż na dyrektorów, nawet tych doświadczonych. Kostrzewa skończyła prawo, od 15 lat pracuje w Szczytnie, od sześciu lat dyrektoruje, wcześniej była wicedyrektorem. I nie wiadomo, czy długo tu zostanie, bo w jednostce założycielskiej szpitala – czyli powiecie – po wyborach samorządowych mogą zajść zmiany. Więc może się zmienić także osoba na fotelu dyrektora szpitala. – Taka robota, nie ma co rozdzierać szat, w wielu szpitalach szefostwo zastanawia się, co zrobi ze sobą, jeśli nowe władze lokalne będą miały inną wizję niż poprzednie. Dotyczącą opieki zdrowotnej oraz osób, które ją realizują – mówi dyrektorka.
Szczytno i jego szpital to soczewka, w której się ogniskują problemy naszej służby zdrowia, spraw społecznych, polityki i w ogóle życia. Szczytna nie widać z perspektywy Warszawy, nie widać go nawet z Olsztyna. To prowincja, interior, jak mawiają złośliwi. Tyle że z tego interioru składa się w większości nasz kraj. To w małych miasteczkach, w wioskach żyjemy, chorujemy, umieramy albo ożywamy, bo kilku doświadczonych lekarzy było na posterunku. – Pierwsza linia frontu – powtarza dyr. Kostrzewa.
Mimo kłopotów na tej pierwszej linii właśnie trwa wyczekiwana od lat rozbudowa. Starostwo zdecydowało się wyłożyć 19 mln zł na dobudowę nowego skrzydła. Co kilka dekad szpitalowi dodawana jest nowa energia i przestrzeń. „W 1922 r. skrzydła boczne budynku zostały powiększone o jedną kondygnację, do poziomu części środkowej. Dzięki temu ilość łóżek w szpitalu wzrosła do 100. W 1927 r. zmodernizowano oddział dziecięcy, zorganizowano także pomieszczenia do wykonywania zdjęć rentgenowskich, sterylizacji i kolejną salę operacyjną” – czytamy na stronie szpitala. Kolejna rozbudowa odbyła się w latach 1936–37, potem w 1979 r. oraz latach 80. (wtedy były 144 łóżka). „Doceniając wartości architektoniczne budynku głównego szpitala, Wojewódzki Konserwator Zabytków w Olsztynie wpisał go w listopadzie 1993 roku do rejestru zabytków” – to znowu fragment z tekstu zamieszczonego na stronie www.szpital.szczytno.pl.

Szpital się nie opłaca

Status zabytku to nie tylko zaszczyt. Oznacza także, że pieniądze wsiąkają w każdą najmniejszą renowację niczym krew w piach. Trzeba się słuchać konserwatora, a ten ma wiele różnych pomysłów na to, w jaki sposób, zachowując architektoniczną autentyczność budynku, podwyższać koszty.
Jakoś udało się jednak wyremontować oddziały, teraz trwa dobudowa nowego skrzydła, do którego przeniesione zostaną interna i oddział dziecięcy. Znajdą w nim także miejsce pracownia endoskopowa oraz szpitalna apteka. W starym budynku zostanie utworzony zakład opiekuńczo-leczniczy (ZOL), na jakieś 30 miejsc – dla przewlekle chorych seniorów, którzy teraz zapełniają łóżka porozstawiane w salach i korytarzach oddziału wewnętrznego.
Interna w Szczytnie wygląda tak samo jak inne tego typu odziały w większości szpitali w Polsce. Zapchana łóżkami, na których leżą ludzie z siwymi głowami i pobrużdżonymi zmarszczkami twarzami. Do sinych żył na spracowanych rękach podłączone są kroplówki. Zapadnięte oczy patrzą z nadzieją i podejrzliwością. – To nie jest tak, że rodziny są złe – mówi Kostrzewa. Tłumaczy: one po prostu nie mają już siły, żeby jeździć od specjalisty do specjalisty, aby zdiagnozować ojca czy matkę, w szpitalu zrobią komplet badań i ustawią leki. Czasem potrzebna jest już tylko opieka. Taka opieka jest wymagająca. Trzeba na nią przede wszystkim czasu. A czas oznacza pieniądze. Ludzi nie stać na to, żeby rzucić pracę i poświęcić się starym rodzicom, bo to by oznaczało, że zabraknie środków na dzieci.
Idea ZOL zakłada współuczestnictwo finansowe pacjentów. Jarosław Matłach, do wyborów starosta szczytnieński, który zdecydował o inwestycji, mówi, że taki oddział jest niezbędny w powiecie, poza tym powinien – w przeciwieństwie do innych oddziałów – opłacać się finansowo.
Szpital powiatowy nie jest dochodową placówką. I poza nielicznymi wyjątkami nie jest w stanie się spiąć budżetowo. Kostrzewa wzdycha, że za każdym razem, kiedy wydaje się jej, że już wychodzi na prostą, wydarza się coś, co wysadza finanse jej szpitala z orbity. – Nie mówię o długach, na których spłatę wzięliśmy kredyt i jakoś udaje się go obsługiwać – mówi. Problem tkwi w wycenie procedur medycznych, a mówiąc dokładnie w ich niedoszacowaniu, które trwa od lat. W październiku 2017 r. weszła w życie ustawa o sieci szpitali (Dz.U. z 2016 r. poz. 1793), która miała, zgodnie z zamierzeniami ustawodawcy, wprowadzić nowe rozwiązania „usprawniające organizację udzielania świadczeń opieki zdrowotnej przez szpitale oraz przychodnie przyszpitalne i poprawiające dostęp pacjentów do leczenia specjalistycznego”. Miała ona także „zoptymalizować liczbę oddziałów specjalistycznych i umożliwić lepszą koordynację świadczeń szpitalnych i ambulatoryjnych oraz ułatwić zarządzanie szpitalami”. I wprowadziła ryczałt na środki dla szpitali. W skrócie wygląda to tak: urzędnicy wojewódzkiego oddziału NFZ oszacowali, ile dana jednostka będzie potrzebowała pieniędzy, aby świadczyć usługi medyczne w określonym czasie. Świetnie, trzeba przewidywać wydatki. Ale jednocześnie założono pewien schemat: jeśli szpital X w danym okresie rozliczeniowym zmieści się w przedziale wynoszącym od 98 do 102 proc. zakładanego ryczałtu, w następnym okresie dostanie do skonsumowania taką samą kwotę jak w poprzednim. Jeśli przerób będzie mniejszy lub większy, to pieniądze także będą większe lub mniejsze. Logiczne? Jak najbardziej. Tyle że zwiększenie lub zmniejszenie finansów obliczane jest według skomplikowanego algorytmu, a wynik niekoniecznie musi być satysfakcjonujący dla placówki.

500 porodów to za mało

– To jest nasz oddział położniczy – rozpromienia się Kostrzewa. Czysto, nowocześnie, personel ubrany w kolorowe ubranka w zwierzątka i kwiatki, miłe panie prowadzą mnie, abym obejrzała supernowoczesny sprzęt do resuscytacji niemowląt, który przypadł im w udziale w związku z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Tyle że na oddziale cicho i pusto. Dwie pacjentki, dwoje noworodków na 13 miejsc. Ten śliczny, nowoczesny oddział to wysysalnia pieniędzy i jedno ze źródeł finansowych kłopotów szpitala. Rocznie na świat przychodzi tutaj ok. 500 dzieci, z czego 40 proc. za pomocą cięcia cesarskiego. Za każdy poród NFZ płaci tyle samo – 5 tys. zł z drobnym kawałkiem. – Ciekawe, że w Niemczech cesarka kosztuje 5 tys. euro, a podobno w USA 50 tys. dol. – komentuje Kostrzewa. Bo cesarka jest droższa niż poród siłami natury.
W zamyśle zrównanie wyceny obu sposobów wydania dziecka na świat miało zapobiegać rozprzestrzenianiu się mody wśród zapracowanych matek na to, żeby z kalendarzem w ręku mogły sobie zaplanować: w piątek rodzę, w kolejny piątek wracam do biura. I spowodować spadek kosztów na położnictwie. Ale nic takiego się nie stało. – Jeśli kobieta przedstawia świadectwo lekarskie: okulisty, neurologa, psychiatry albo choćby psychologa, że poród siłami natury może zaszkodzić jej zdrowiu, to nie znam położnika, który odważy się zakwestionować takie świadectwo i podejmie ryzyko – mówi Kostrzewa. Generalnie porodówka generuje straty. 500 porodów to za mało, żeby się mogła wyzerować, musiałoby być ich więcej. Za mało, żeby się opłacało, a za dużo, aby oddział zlikwidować. – Ludzie by tego nie zaakceptowali – podkreśla Jarosław Matłach. I tłumaczy, że w Szczytnie mogliby przyjmować porody z innych powiatów, ale problemem jest odległość – po 70–50 km. – A nie zawsze poród można zaplanować – uśmiecha się.
Kolejna studnia pochłaniająca pieniądze to oddział intensywnej terapii (OIT). – Czy zna pani lekarza albo dyrektora szpitala, którzy odważą się odesłać pacjenta potrzebującego pomocy tu i teraz, bo budżet szpitala się nie zbilansuje? – pyta dyrektorka. W ostatnich miesiącach trafiło do szpitala w Szczytnie kilka trudnych przypadków. A pacjent na OIT jest drogi – to głównie kwestia leków ratujących życie. Średnio kosztuje 200–300 tys. zł miesięcznie. Ale potrafi i milion, jeśli nie ma się dobrego planu, jak i komu go przekazać. Bo szpitale o wyższym poziomie referencyjności, lepiej finansowane, także nie są skore, żeby brać takiego chorego na swój budżet. – W ostatnim okresie rozliczeniowym przekroczyłam ryczałt o 600 tys. zł, z czego 350 tys. poszło na intensywną terapię – wylicza Kostrzewa. W poprzednim modelu rozliczania się z NFZ nadwykonania (czyli świadczenia wykonane przez szpital ponad limit określony w kontrakcie), zwłaszcza w przypadkach, kiedy w grę wchodziło ratowanie życia, były płacone dodatkowo. Owszem, zdarzało się, że NFZ nie chciał dać pieniędzy, sprawa kończyła się w sądzie, w rezultacie fundusz i tak musiał wysupłać środki. Teraz już nie.
Szczytnieński szpital za przekroczenie o 600 tys. zł procedur dostał na następny okres rozliczeniowy zaledwie 36 tys. zł więcej. – Na waciki? – pyta sarkastycznie pani dyrektor.
I ona, i Matłach podkreślają wielokrotnie, że procedury są niedoszacowane. – Nam potrzeba w przyszłym roku o 15–20 proc. więcej środków, aby spiąć budżet – zaznacza już były, ale jeszcze urzędujący starosta.
Jednak w ocenie warmińsko-mazurskiego NFZ szpital dobrze funkcjonuje w PSZ (systemie podstawowego szpitalnego zabezpieczenia świadczeń opieki zdrowotnej). Jak podaje Magdalena Mil, rzecznik oddziału, nie ma problemów z wykonywaniem kontraktu. W IV kwartale 2017 r. było to 99,54 proc., w I półroczu tego roku – 110,36 proc. Liczba pacjentów przyjętych ambulatoryjnie w I półroczu zeszłego i tego roku jest na podobnym poziomie: 5,1 tys. Wzrosła za to o 5 proc. liczba leczonych stacjonarnie z 2,6 tys. do 2,7 tys.

Jutro będzie czas pomyśleć

Na tablicach informacyjnych w korytarzach placówki wiszą plakaty z hasłem „Ratujmy szpitale powiatowe”. Szczytno jest jedną z ok. 100 jednostek, które prowadzą ogólnopolską akcję protestacyjną. Jak mówi Krzysztof Żochowski, wiceprezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych (OZPSP), a zawodowo dyrektor garwolińskiego samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej, jest to krzyk rozpaczy. Już teraz sytuacja jest trudna, a od przyszłego roku będzie jeszcze gorzej. W górę idą minimalne wynagrodzenia, stawki za energię elektryczną, inflacja, choć niewielka, niemniej jednak jest. – No i podwyżki pensji lekarzy, a potem pielęgniarek. Ktoś u góry podpisuje porozumienie, a potem dyrektor musi płacić, choć ryczałty nie zostały zwiększone – irytuje się Żochowski.
Na przykład szpital w Szczytnie dostaje za kontrakt od stycznia do grudnia 2018 r. – jak informuje NFZ – 25 mln zł. To kwota, która musi wystarczyć nie tylko na leczenie szpitalne, pomoc doraźną i transport sanitarny czy rehabilitację, ale także – jak pisze w odpowiedzi na pytania DGP Magdalena Mil – na wzrost wynagrodzeń pielęgniarek i położnych, ratowników, lekarzy specjalistów. Które wzrosły już po ustaleniu ryczałtu.
To nie jest tak, że dyrektorzy szpitali są przeciwko podwyżkom dla personelu. Przeciwnie. – Kiedy na Węgrzech lekarze zaczęli wyjeżdżać leczyć Austriaków, Orbán podniósł im pensje tak drastycznie, że przenosiny z Budapesztu do Wiednia stały się dla nich nieopłacalne – zauważa Kostrzewa. To kwestia priorytetów i strategii, a także możliwości finansowych. Protestujące szpitale żądają, aby płatnik zrekompensował im podwyżki cen i pensji oraz ponownie wycenił procedury. Te są bowiem niedoszacowane. Waldemar Malinowski, prezes OZPSP (i dyrektor Jaworskiego Centrum Medycznego), tłumaczy to tak: jeśli usługa X realnie kosztuje 100 zł, a NFZ płaci za nią 90 zł, oznacza to, że za każdym razem, gdy szpital ją wykonuje, traci 10 zł. A procedur wykonywanych przez szpitale przybywa. I to znacznie. Jeśli w I i II kwartale 2017 r. wykonano ich w powiatówkach 6 520 187, to w analogicznym okresie tego roku aż 15 320 332 (dane pochodzą z raportu Związku Powiatów Polskich „Sytuacja szpitali powiatowych i perspektywy na przyszłość”). Wychodzi więc na to, że im więcej robią, tym więcej tracą. Czarę goryczy przelało rozporządzenie ministra zdrowia w sprawie norm zatrudnienia pielęgniarek i położnych, zgodnie z którym od stycznia na każde łóżko zachowawcze w szpital będzie musiał zatrudnić 0,6 pielęgniarki, a na łóżko zabiegowe 0,7. Z kolei od lipca na każde łóżko pediatryczne powinno przypadać 0,9 pielęgniarki. A to oznacza, że ponad 90 proc. szpitali będzie musiało zwiększyć zatrudnienie. Niektóre nawet – jak pewna jednostka w Małopolsce – o 80 osób. Inna o 40. A to – podkreślają dyrektorzy – fizycznie niemożliwe. Po pierwsze, nie mają pieniędzy. Po drugie, nie ma tyle wykształconych w zawodzie osób na rynku. A potrzeba by było – zgodnie z raportem ZPP – 6792 nowe etaty. I co dalej?
– Od stycznia powiatowe szpitale będą miały bardzo duże problemy, szczególnie kadrowe, związane z normami pielęgniarek oraz finansowe: kolejna podwyżka minimalnego wynagrodzenia w gospodarce, wzrost cen prądu, dalsze roszczenia płacowe, a ryczałty pozostaną na tym samym poziomie. Mogą one doprowadzić do zamykania jednostek – prorokuje Waldemar Malinowski. – Jeśli minister chce zamykać szpitale, niech powie to otwarcie zamiast wprowadzać regulacje, które powoli je zamordują. Moi rozmówcy zwracają uwagę, że od pewnego czasu prowadzona jest po stronie resortu narracja, z której wynika, że należy zmniejszać liczbę szpitalnych łóżek, że Polacy za często i bez sensu kładą się na oddziałach, że więcej spraw należy załatwiać ambulatoryjnie…
Zdaniem Żochowskiego zmian się nie da zatrzymać. Tak jak hipermarkety uśmierciły w pewnym momencie małe sklepiki, tak wielkie „fabryki zdrowia” nastawione na szybki przerób chorych wyeliminują z rynku szpitale miejskie i powiatowe. – W Sztokholmie został już tylko jeden szpital, Karolinska, do którego zwożeni są pacjenci z obszaru stolicy i okolic – daje przykład. I zaznacza zaraz, że tam było to możliwe, gdyż opieka ambulatoryjna stoi na bardzo wysokim poziomie i nie trzeba pacjenta kłaść do łóżka po to, żeby go np. gruntownie przebadać. Dopóki w Polsce nie przebuduje się instytucji lekarza rodzinnego i nie zadba o POZ-y, dopóty powinno się chuchać i dmuchać na szpitale, które wyręczają ich w pracy. To wszystko prawda, tylko że likwidacja ostrych łóżek wcale nie jest na rękę szpitalom.
Beata Kostrzewa tylko wzdycha i prowadzi mnie do swojego gabinetu w paskudnym budynku przez pracowników szpitala zwanym „szarym domkiem”, któremu daleko do urody secesyjnej fasady szpitala. Czy nie obawia się, że i jej szpital padnie ofiarą nowych regulacji? – Jutro o tym pomyślę – mówi niczym Scarlett O’Hara. Każdy dzień pracy w szpitalu jest niczym dzień na froncie. Nie ma sensu zamartwiać się tym, co się wydarzy jutro, gdyż człowiek by oszalał. No i nie bardzo wierzy, że w czasie maratonów wyborczych jakakolwiek władza zdecyduje się na kroki, które zabiorą szpitale lokalnej społeczności. Choć nie jest prawdą, że do tej pory w Polsce żaden szpital jeszcze nie zbankrutował. Stało się tak np. w miejscowości Góra na Dolnym Śląsku i w powiecie średzkim.
Na razie, w ramach protestu, szpitale powiatowe nie podpisały kontraktów z NFZ na przyszły rok. Bo gdyby to zrobiły, zgodziłyby się na to, żeby ich finansowanie – czyli ryczałty – pozostały bez zmian. A to by było jak nałożenie sobie stryczka na szyję. Choć w rzeczywistości już dawno temu został on zadzierzgnięty.
Szczytno i jego szpital to soczewka, w której się ogniskują problemy naszej służby zdrowia, spraw społecznych, polityki i w ogóle życia. To w małych miasteczkach, w wioskach żyjemy, chorujemy, umieramy albo ożywamy, bo kilku doświadczonych lekarzy było na posterunku