Wielu z was może się wydawać, że to, co robię, czyli jeżdżenie co tydzień innym samochodem, a następnie wyśmiewanie się z niego w tym miejscu, to praca marzeń. Zapewniam was jednak, że wcale tak nie jest.
Łukasz Bąk / DGP
Weźmy takie prezentacje nowych modeli – człowiek spędza kilkanaście godzin w podróży tylko po to, żeby przejechać najwyżej 30 km samochodem, którego jeszcze nie ma w salonach, a następnie wypić na koszt producenta tyle wina, żeby zapomnieć, jak w ogóle ten samochód wygląda i się nazywa.
Nie dalej jak w ubiegły czwartek udałem się gdzieś pod Augustów, żeby poznać nowe audi A4. I przykro mi bardzo, ale nie mogę wam napisać o nim niczego poza tym, że było czarne. Albo czerwone. A może szare? Doskonale za to pamiętam smak pieczonej perliczki, którą uraczono nas tego wieczoru, szarlotki z ananasówek oraz smak białego wina, które osobiście wybierał na tę okazję Leszek z polskiej centrali Audi. Pamiętam również, że kolejnego dnia rano musiałem udać się w drogę powrotną do Warszawy i Audi wykazało się tak dużą troską o moje bezpieczeństwo, że załatwiło mi kierowcę. Nie było chyba jednak świadome tego, że ów człowiek prowadzi samochód tak, jakby ktoś podpalił mu spodnie. Całkowicie wytrzeźwiałem już na pierwszym zakręcie, a pozostałe 270 km pokonałem z pośladkami zaciśniętymi tak bardzo, że obecnie mają konsystencję marmuru.
Minęły raptem dwa dni i w niedzielę rano spożywałem śniadanie składające się z przepiórczych jaj w warszawskim Bristolu i przy okazji słuchałem, jak bardzo ważni ludzie z Toyoty zachwalają swój pierwszy seryjnie produkowany samochód wodorowy – Mirai. Wygląda on co prawda jak nieślubne dziecko Gerarda Depardieu i żaby purpurowej, ale muszę przyznać, że bardzo mnie zaskoczył podczas jazdy – nie emituje absolutnie żadnych dźwięków, świetnie przyspiesza i przy tym całkowicie uwalnia nas od problemu spalin. Od aut elektrycznych odróżnia go to, że nie wymaga karmienia prądem z gniazdka przez całą noc, żeby w ogóle zechciał wyjechać z garażu. Wystarczy trzy minuty tankowania wodoru i możemy pokonać 550 km. Jak dokładnie to działa? Ludzie w marynarkach i krawatach w kolorze ziemi próbowali mi to wytłumaczyć, ale nie zrozumiałem ani słowa. Wiem tylko, że to coś z pogranicza fizyki kwantowej, neurochirurgii i czarnej magii. Tak czy siak, podczas niedzielnego śniadania zyskałem pewność, że technologia wodorowa ma świetlaną przyszłość w motoryzacji. I należało to uczcić. Jak? Kolacją, na którą udaliśmy się wraz z żoną na 845. piętro jakiegoś wieżowca w centrum stolicy, gdzie zaserwowano nam piękną panoramę Warszawy, krystalicznie czystą wodę pochodzącą z wydechu Mirai oraz oczywiście wino. Dużo wina.
W poniedziałek rano zażyłem pół opakowania aspiryny, a w południe byłem już na lotnisku, skąd odleciałem do Lizbony, gdzie zaprezentowano nam nowego lexusa RX. Wieczorem podano nam (tak, zgadliście) wino, a następnego ranka kazano przejechać absurdalne 400 km. Teoretycznie zatem powinienem był poznać to auto wystarczająco dobrze, aby teraz móc opisać wam jego silnik oraz to, jak jest wykonane i jak się prowadzi. Byłoby to jednak nieuczciwe, zważywszy na okoliczności, w jakich odbywała się przejażdżka – zaczęła się w pięciogwiazdkowym hotelu w kształcie żaglowca, wiodła przez zjawiskowy ponad 17-kilometrowy most Vasco da Gama (jeden z najdłuższych w Europie), prowadziła nas skąpanym w słońcu i usłanym drzewkami pomarańczowymi wybrzeżem Atlantyku, następnie piniowymi lasami, a zakończyła się obiadem pośrodku winnicy zajmującej jakiś milion hektarów. Szczerze mówiąc, równie dobrze mógłbym przejechać tę trasę zastawą yugo koral, a i tak byłbym zachwycony. A w związku z tym także kompletnie niewiarygodny. Dlatego powstrzymam się od opisania lexusa RX i poczekam, aż dane mi będzie wypróbować go w jakiś poniedziałkowy, mglisty, wilgotny i pochmurny poranek, kiedy wkurzy mnie żona, dzieci będą chore, a na śniadanie zjem zepsuty jogurt. Wtedy okaże się, czy rzeczywiście jest tak dobrym samochodem, jak mi się dzisiaj wydaje.
W przerwach między lekcjami z magii, piciem wina a zwiedzaniem Portugalii miałem okazję pojeździć najnowszym bmw 750i. Przy tej okazji nikt nie karmił mnie perliczką i bzdurami, że oto jego inżynierowie na nowo wynaleźli koło, więc czuję się wystarczająco kompetentny, by rzeczowo i całkowicie subiektywnie opisać wam to auto. Ale najpierw muszę was uprzedzić, że bardzo lubię prawie wszystkie nowe bmw. Podoba mi się ich stylistyka, sposób, w jaki się prowadzą, i to, że zbudowali je ludzie, którzy nadal doskonale rozumieją pojęcie „przyjemność z jazdy”. Owszem, ich auta są nieco ciaśniejsze i ciut mniej komfortowe niż np. audi czy mercedesy, ale jednocześnie sprawiają wrażenie zbudowanych z myślą o tym, kto siedzi za ich kierownicą, a nie na tylnej kanapie. I właśnie to mi się podoba w całej serii 5. I serii 3. I w małej serii 2 też. Jak i w 1. A nawet w X5.
Tymczasem nowa siódemka jest zupełnie inna. Choć mój testowy egzemplarz miał osiem cylindrów i 450 koni mocy, to zachowywał się jak Sycylijczyk w porze sjesty – choćby się waliło i paliło, to on musi się napić wina i przespać. O ile w o wiele słabszym i wolniejszym modelu 520d korci was, żeby cały czas w pełni wykorzystywać jego potencjał, to 750i jest odpowiednikiem chloroformu – wsiadacie i natychmiast chcecie zapaść w głęboki sen. Podobno przyspiesza do setki w 4,7 sekundy, ale ani razu tego nie sprawdziłem. Po prostu mi się nie chciało i nie widziałem takiej potrzeby. Podobno jest też w stanie pojechać bez większego wysiłku 250 km/h – w każdym innym samochodzie zweryfikowałbym tę informację, ale w bmw nie byłem w stanie, bo w okolicach 180 zaczynały opadać mi powieki. Większość aut z Monachium ma zwieszenia skonstruowane tak, że informują wasz kręgosłup nawet o tym, że najeżdżacie na białą linię oddzielającą pasy ruchu, tymczasem 750i nie było w stanie poinformować mnie nawet o tym, że przejeżdżam przez próg zwalniający. W efekcie najlepiej się czułem, podróżując tym autem po autostradzie z prędkością 140 km/h i spalając przy tym niedorzecznie małą ilość benzyny – raptem 9 litrów. A raz nawet poprosiłem żonę, żeby poprowadziła za mnie. Ja w tym czasie rozłożyłem się na fotelu obok i autentycznie zasnąłem, co absolutnie nigdy wcześniej i w żadnym aucie mi się nie zdarzyło. W zasadzie to 750i jeździ już jak łóżko. Jest łóżkiem. I poczułem się naprawdę rozczarowany, gdy w jego bagażniku odkryłem dość dużą walizkę i okazało się, że nie ma w niej kołdry, tylko jakiś nylonowy rękaw do przewożenia nart.
Zamiast pierzyny na pokładzie siódemki znalazła się technologia, która ma dwa zadania: 1. Nie pozwolić wam zasnąć; 2. Poprowadzić auto za was, gdy jednak się tak zdarzy. No więc samochód potrafi już nie tylko sam jechać w korku, ale nawet wyprzedzać pojazdy. Pewnego dnia, tocząc się nie szybciej niż 8 km/h, nadrabiałem zaległości mailowe z całego dnia, gdy nagle bmw po prostu skręciło kierownicą i ominęło stojącego na środku drogi zepsutego passata. Zrobiło to tak płynnie, równo i wyrafinowanie, że odruchowo zerknąłem do instrukcji obsługi i pod literką „Ś” w spisie treści zacząłem szukać hasła „Święty Krzysztof”. Ale zamiast tego pod literką „R” znalazłem mniej więcej siedem tysięcy haseł ze słowem „Radar”. I pięć tysięcy z wyrazem „Rozrywka”. Bo macie tu możliwość surfowania po internecie, wysyłania i odbierania e-maili, oglądania filmów, a gdy to wszystko wam się znudzi, możecie np. opanować sterowanie gestami. Jakaż to fantastyczna zabawa! Inni kierowcy patrzą na was i zastanawiają się, z kim u licha rozmawiacie na migi. Gdy już i tego będziecie mieli dosyć, możecie ustawić kolorystykę świateł we wnętrzu. Do wyboru macie brązowy, brązowy z pomarańczowym, pomarańczowy z białym, niebieski, niebieski z żółtym i kilkanaście innych kombinacji. A to dopiero początek, bo jak już zdecydujecie się na jakąś mieszankę (mnie zajęło to odcinek między Łodzią a Warszawą), system zapyta was o poziom jasności poszczególnych elementów (a tych jest mniej więcej milion). W ten sposób niechcący wylądowałem na granicy w Terespolu.
Siódemka to wspaniały samochód, ale zupełnie inny niż pozostałe bmw. Wyposażeniem, jakie najchętniej widzielibyście w pierwszej lepszej wersji serii 5, jest niebieski migający kogut na dachu, podczas gdy w 750i – poduszka i kołdra. Nie znaczy to, że jej prowadzenie nie sprawia frajdy. Niemniej jest to zupełnie inny rodzaj przyjemności – wynikającej z tego, że macie świadomość, że możecie, ale po prostu wam się nie chce. Zamiast prowadzić jak poparzeni, wolicie pobawić się konfigurowaniem oświetlenia wnętrza. A jeszcze lepiej zrobicie, jeżeli oddacie kierownicę w ręce kogoś innego i wypijecie butelkę wina na tylnej kanapie. To pierwsze w historii bmw, które idealnie się do tego nadaje.