Mój 2,5-roczny syn dojrzał właśnie do tego, aby za jednym zamachem przez całe 30 minut oglądać kreskówki. Nie odzywa się przy tym, nie skacze po żyrandolach, nie rozkręca kontaktów i nie urywa głów lalkom swojej siostry, co wspólnie z żoną uznaliśmy za ogromny sukces.
Mnie osobiście niezmiernie cieszy to z dwóch powodów: 1) rano mogę pospać o 30 minut dłużej; 2) mam okazję przypomnieć sobie bajki ze swojego dzieciństwa. I widzę je w zupełnie innym świetle niż wtedy.
Zacznijmy od wilka i zająca. Ten pierwszy nie wypuszcza papierosa z ust i flaszki z ręki oraz notorycznie goni zniewieściałego szaraka, który z radości dostaje wypieków na twarzy. Wygląda mi to na syndrom sztokholmski. Dla odmiany Bolek i Lolek to kumple na zabój. Do tego stopnia, że przez większość czasu trzymają się za ręce, a w jednym z odcinków wylądowali nawet w jednym łóżku. I to w trójkącie z Tolą. To jednak nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem w „Kreciku” – w poniedziałek spuszczał powietrze z kół w samochodach, we wtorek odbierał poród od pani królikowej, a w środę biegał po trawie z całkowicie nagim mężczyzną, krzycząc przy tym radośnie „Oh, jo!”. Przysięgam, że w pierwszej sekundzie myślałem, że widzę dwa kreciki, ale gdy kamera odjechała na dalszy plan, okazało się, że ten drugi to... Sami wiecie. Smerfy? Na litość boską, przecież to opowieść o 99 facetach i jednej lasce, co brzmi jak zapowiedź bicia jakiegoś zupełnie niedziecinnego rekordu! Nawet ja nie jestem aż tak zepsuty, aby przejść nad tym do porządku dziennego. Z kolei moja żona nie może obojętnie przejść obok „Bambiego”. W ciągu ostatnich tygodni oglądała go mniej więcej 60 razy i za każdym ryczała jak bóbr – przy scenie, w której myśliwi zabijają matkę jelonka. Tyle łez co na jednym seansie bajki Disneya nie wylała na „Titanicu”, „Zielonej mili”, „Pamiętniku”, „Mieście aniołów” i „Armageddonie” razem wziętych.