Mój 2,5-roczny syn dojrzał właśnie do tego, aby za jednym zamachem przez całe 30 minut oglądać kreskówki. Nie odzywa się przy tym, nie skacze po żyrandolach, nie rozkręca kontaktów i nie urywa głów lalkom swojej siostry, co wspólnie z żoną uznaliśmy za ogromny sukces.
Łukasz Bąk / DGP
Mnie osobiście niezmiernie cieszy to z dwóch powodów: 1) rano mogę pospać o 30 minut dłużej; 2) mam okazję przypomnieć sobie bajki ze swojego dzieciństwa. I widzę je w zupełnie innym świetle niż wtedy.
Zacznijmy od wilka i zająca. Ten pierwszy nie wypuszcza papierosa z ust i flaszki z ręki oraz notorycznie goni zniewieściałego szaraka, który z radości dostaje wypieków na twarzy. Wygląda mi to na syndrom sztokholmski. Dla odmiany Bolek i Lolek to kumple na zabój. Do tego stopnia, że przez większość czasu trzymają się za ręce, a w jednym z odcinków wylądowali nawet w jednym łóżku. I to w trójkącie z Tolą. To jednak nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem w „Kreciku” – w poniedziałek spuszczał powietrze z kół w samochodach, we wtorek odbierał poród od pani królikowej, a w środę biegał po trawie z całkowicie nagim mężczyzną, krzycząc przy tym radośnie „Oh, jo!”. Przysięgam, że w pierwszej sekundzie myślałem, że widzę dwa kreciki, ale gdy kamera odjechała na dalszy plan, okazało się, że ten drugi to... Sami wiecie. Smerfy? Na litość boską, przecież to opowieść o 99 facetach i jednej lasce, co brzmi jak zapowiedź bicia jakiegoś zupełnie niedziecinnego rekordu! Nawet ja nie jestem aż tak zepsuty, aby przejść nad tym do porządku dziennego. Z kolei moja żona nie może obojętnie przejść obok „Bambiego”. W ciągu ostatnich tygodni oglądała go mniej więcej 60 razy i za każdym ryczała jak bóbr – przy scenie, w której myśliwi zabijają matkę jelonka. Tyle łez co na jednym seansie bajki Disneya nie wylała na „Titanicu”, „Zielonej mili”, „Pamiętniku”, „Mieście aniołów” i „Armageddonie” razem wziętych.
Ale mimo zmiany perspektywy widzenia spowodowanej wiekiem bajki nadal są jedną z niewielu rzeczy, które w starym wydaniu podobają mi się znacznie bardziej niż w nowym. Te współczesne są głośne jak arabska dyskoteka i kolorowe bardziej niż stoisko Inglota z lakierami do paznokci. Zamiast pobudzać wyobraźnię, pobudzają mojego syna tak, że Simon Phoenix z „Człowieka demolki” jest przy nim uosobieniem spokoju, opanowania i cierpliwości.
Oprócz bajek jest już w zasadzie tylko jedna rzecz, która w historycznym wydaniu podobała mi się znacznie bardziej niż w nowoczesnym. To samochody Jaguara. Niewiele pamiętam z początków swojej działalności dziennikarskiej, ale potrafię przypomnieć sobie każdą chwilę spędzoną 10 lat temu za kierownicą jaguara XJR. Owszem, pod wieloma względami był znacznie gorszy niż większość produkowanych wówczas aut z tego segmentu, ale miał coś, czego u konkurencji nie można było kupić za żadne pieniądze: charakter i duszę. Człowiek zatrzaskiwał za sobą drzwi i przenosił się do innego świata. Jaguary inaczej pachniały, inaczej brzmiały i inaczej wyglądały. Inaczej też traktowano ich właścicieli. Wiem to, bo mój znajomy o wdzięcznym nazwisku Zajączek kupił sobie kiedyś XJ z początku lat 90. (zapłacił za niego równowartość zdartej płyty chodnikowej). I choć był łysy, nosił dres, a jedynym znakiem interpunkcyjnym, jakiego używał w rozmowach, był słowo „k...a”, to ludzie i tak uważali go za dżentelmena. A raz nawet ktoś zapytał go, czy pochodzi „z tych Zajączków”.
Niestety, chwilę później do siedziby Jaguara w Coventry wpadł jakiś wyżelowany laluś w garniturze Ermenegildo Zegny chwalący się dyplomami MBA, NBA i CNN, który ni z tego, ni z owego zakomunikował wszystkim, że nadszedł czas, aby marka zaczęła zarabiać pieniądze. To trochę tak, jakby po 30 latach małżeństwa mąż wparował do domu i powiedział do żony: kochanie, przynosiłaś nam chlubę, świetnie gotowałaś, prałaś, sprzątałaś i wychowywałaś dzieci, ale najwyższy czas abyś w końcu wzięła się do jakiejś prawdziwej roboty. W efekcie Jaguarem zarządzają dzisiaj księgowi – ludzie, którym samochód przynosi radość tylko dwa razy: gdy go kupują i gdy go sprzedają. I niestety, widać to po najnowszym modelu XF.
Pierwszy duży problem tego auta to wygląd. Owszem, jest ładny ale nie doszukałem się w nim absolutnie niczego jaguarowatego. A nawet niczego, co pozwoliłoby nazwać go rozpoznawalnym i wyjątkowym. Nie dalej jak wczoraj pomyliłem go z zaparkowanym obok hyundaiem. Na domiar złego XF ma niemal identyczny tył jak model XE. Możecie oczywiście argumentować, że przecież nowe bmw i audi też są do siebie podobne. Sęk w tym, że np. BMW najpierw wypuściło nową serię 5, a dopiero później podobną do niej od tyłu serię 3, więc siłą rzeczy wszyscy mówią, że trójka jest podobna do piątki, co brzmi trochę jak komplement. Tymczasem Jaguar najpierw wprowadził na rynek „tani” model XE, a później dużo droższego XF-a, więc wszyscy mówią że XF jest podobny do XE. A to brzmi równie zachęcająco, co „twoje nowe perfumy pachną zupełnie jak moja wczorajsza zupa serowo-cebulowa”.
Niestety o wnętrzu też nie mogę powiedzieć wiele dobrego poza tym, że zostało solidnie poskręcane (to akurat odróżnia XF-a od starych jaguarów, które Pat i Mat lepili na ślinę w szopie gdzieś pod Birmingham). Ale już pod względem materiałów bliżej mu do skody niż niemieckich tuzów klasy premium. Przestronność? Jeżeli macie więcej niż 190 cm wzrostu, będziecie walili głową w sufit.
Wszystkie te wady lekko zrekompensowała mi bardzo dobra ergonomia, ale chwilę potem zapadł zmrok i automatycznie włączyły się światła. A wtedy okazało się, że wnętrze ma oświetlenie w kolorze fluorescencyjnego różańca. Powiedziałbym, że wygląda to tanio jak w fordzie, gdyby nie fakt, że wygląda tak tanio, że już nawet Ford postanowił z niego zrezygnować. Jaguar tłumaczył pewnie będzie, że to jego „znak firmowy” i że „klienci to lubią”, ale przykro mi bardzo – brzmi to równie niedorzeczne jak polubienie faktu, że nie posiada się prawej nerki.
Być może spodziewacie się, że wszystkie te niedociągnięcia i niedogodności rekompensuje silnik. Cóż... Za 300 tys. zł (wersja z paroma oczywistymi dodatkami w tej klasie) dostaniecie zaledwie dwulitrową benzynę. Na papierze (240 koni, 7 sekund do setki i ośmiobiegowy automat) wygląda to obiecująco, ale wrażenia z jazdy są – jak na 300 tys. zł – okropne. Skrzynia biegów zachowuje się jak ja przed sklepową witryną z whisky – nigdy nie wiem, na co się zdecydować, trzy razy wracam i wymieniam. Dokładnie z taką pewnością siebie zmienia przełożenia automat w XF-ie 25t. A silnik wydaje przy tym dźwięki... Ujmę to tak: o ile dawniej jaguary przyjemnie mruczały, to ten brzmi jak przeciągany przez wyżymaczkę. OK, znajduję tu jedną zaletę – stosunkowo mało pali. Ale czy naprawdę sądzicie, że powiedzenie w towarzystwie „Mój jaguar mało pali” sprawi, że faceci zaczną częstować was cygarami, a kobiety wypisywać swoje numery telefonów na serwetkach?
Jest jednak pewna rzecz, która autentycznie zachwyciła mnie w nowym XF-ie. To jego układ kierowniczy, który jest inny niż wszystko, co do tej pory poznałem. Gdy w nowoczesnych modelach ruszacie kierownicą, komputer wysyła e-maila gdzieś do Doliny Krzemowej z pytaniem, czy może obrócić koła. Odpowiedź przychodzi z pewnym opóźnieniem i procesory niespiesznie przekazują zadanie do siłowników, które następnie, za pomocą sobie tylko znanych kodów, wydają odpowiednie komendy jakimś przekładniom. Samochód w końcu łaskawie udaje się w stronę, o którą prosiliście, a wy nie możecie pozbyć się wrażenia, że w rzeczywistości kieruje nim Bill Gates. Tymczasem XF gwarantuje dawno zapomniane w cywilnych samochodach uczucie fizycznego kontaktu z drogą. Cały czas wiecie, co dzieje się z przednimi kołami, błyskawicznie reagują one na polecenia wydawane kierownicą, a przy tym nawet na ułamek sekundy nie wkrada się tu żadna nerwowość czy nieprzewidywalność.
Bardzo podobnie rzecz wygląda z zawieszeniem. Jaguar udowodnił, że pstryczki-elektryczki z napisami „Comfort” i „Sport”, które mają coś utwardzać albo zmiękczać, są nic niewarte. Że procesory, jakieś magnesy i Bóg jeden wie co jeszcze, nie są w stanie zastąpić dobrze zaprojektowanych sprężyn, wahaczy itp. XF ma najlepsze resorowanie w swojej klasie (a przynajmniej tak mi się wydaje). Fantastycznie sprawdza się i na autostradach, i na wyboistych lokalnych drogach.
Niestety, żadna z tych rzeczy nie jest w stanie zmienić faktu, że czułbym się bardzo oszukany, gdybym wydał na to auto 300 tys. zł. Głównie dlatego, że nie jest ono jaguarem, jakiego pamiętam. Wyliniał i stracił charakter. Jest jak nowoczesna kreskówka dla dzieci – znudził mi się już po kilku minutach.