Piszę to z perspektywy człowieka, który ma czoło łagodnie przechodzące w plecy, w związku z czym nie potrzebuje makijażystki, tylko ekipy remontowo-budowlanej. Przed każdymi zdjęciami najpierw na moją twarz i głowę nakładane jest coś w rodzaju szpachli, potem następuje szlifowanie, a następnie robione są zaprawki. Potem drugie szlifowanie, wygładzanie, polerowanie, posypywanie, a na końcu już tylko malowanie i matowienie. Po czymś takim wyglądam w najlepszym razie jak członek rodziny Adamsów. To jednak dopiero początek problemów…
Oglądaliście „Jokera”? No więc po paru godzinach opowiadania o autach przed kamerą wyglądam dokładnie tak samo jak Joaquin Phoenix po wymordowaniu połowy miasta. Gdy pada deszcz, wszystko ścieka mi po kostkach. Ale i tak wolę to, niż jak jest gorąco. Bo wtedy wycieram pot rękawem koszuli, wracam do domu, a tam dostaję w pysk od żony, która pyta o imię lafiryndy, która się o mnie ocierała. Resztki gipsu i farby usunąć mogę tylko na jeden z dwóch sposobów – pocierając twarz i czoło pumeksem albo używając kärchera.
Dążę do tego, że o ile w przypadku kobiet makijaż może faktycznie sporo zdziałać, to umalowany facet wygląda żałośnie. W telewizji może tak tego nie widać, ale na żywo jest karykaturą samego siebie. Bardzo przypomina mi to zabiegi, jakie wielu producentów stosuje w przypadku
samochodów. Gdy jakiś model ma już zmarszczki, marka zatrudnia makijażystów, których zadaniem jest naciągnięcie karoserii w paru miejscach i zatuszowanie worków pod reflektorami. Mistrzem w takich zabiegach jest Mitsubishi, które w 2010 r. wprowadziło na rynek model ASX i od tamtej pory już jakieś 18 razy było z nim u makijażystki. I za każdym razem, gdy od niej wychodzi, twierdzi, że to „nowy model”. Ale w rzeczywistości Mitsubishi ASX jest jak pomalowana przed chwilą ściana w sutenerze starej kamienicy – niby jeszcze pachnie farbą, ale już widzicie wyzierający spod niej grzyb.
Trochę podobnie było z Toyotą Yaris trzeciej generacji, która trafiła na rynek w 2011 r. Ludziom, którzy zaprojektowali to auto, tak bardzo się ono spodobało, że postanowili je tłuc przez następnych dziewięć lat. Jeżeli nie macie świadomości, ile to jest w motoryzacji, to spieszę z wyjaśnieniem – to tak, jakbyście nasmażyli schabowych w poniedziałek i uznali, że w środę za sześć tygodni nadal będą świeże i smaczne. Wystarczy raz dodać trochę ketchupu, innym razem przykryć pleśń panierką.
Sprawy nie ułatwiał fakt, że już w momencie debiutu trzecia generacja Yarisa nie była zbyt dobrym wozem. Ani szybkim. Ani dobrze wykończonym. Ani ładnym. Ani tanim. Szczerze mówiąc, Yaris był zły, powolny, zrobiony z beznadziejnych materiałów, brzydki i drogi. Ale był też Toyotą, więc ludzie i tak chętnie go kupowali. Tłumaczyli sobie, że jest niezawodny, nie psuje się, że ma trzyletnią gwarancję, trzyma wartość i że można nim przywalić w betonowy mur, otrzepać się i pojechać dalej na własnych kołach.
Chodzą słuchy, że tak naprawdę Toyota chciała zaprezentować nowego Yarisa już w 2017 r., ale gdy inżynierowie i styliści pokazali prototyp prezesowi Akio Toyodzie, ten popatrzył na nich, sugestywnie przesunął palcem wskazującym po gardle, a następnie kazał ukryć gdzieś ich ciała. Następnie zatrudnił nowych ludzi i nakazał im brać się do roboty. Takiej prawdziwej, a nie polegającej na posypywaniu czerstwej kajzerki cukrem pudrem i udawaniem, że to pączek.
Musicie wiedzieć, że pan Akio jest lekko szurnięty. Choć ma 64 lata, to lubi się pościgać po Nürburgringu albo wziąć udział w jakimś rajdzie. Lubi też z zaskoczenia wpadać do działów projektowych i przesuwać palcem po gardle. Uważa, że
samochody powinny być emocjonujące. Nawet jeżeli są tylko miejskimi wózkami na zakupy, człowiek powinien chcieć spędzać w nich czas. Ja sam jeszcze niedawno wolałem spędzać czas w gabinecie do kolonoskopii niż w Yarisie. Wydawało mi się to po prostu mniej męczące i wstydliwe. Możecie sobie zatem wyobrazić, z jakim dystansem podchodziłem do nowej generacji miejskiej Toyoty, która wjechała na rynek kilka tygodni temu.
Najbardziej nie lubię w miejskich samochodach tego, że w zdecydowanej większości przypadków są jak tofu – nie mają żadnego smaku, charakteru i najwyżej powodują mdłości. Z nowym Yarisem jest inaczej. Nie dość, że dobrze wygląda, to jeszcze zaskakująco dobrze jeździ. Fotel obniżono, zmniejszono kąt pochylenia kierownicy, poszerzono rozstaw kół, wydłużono rozstaw osi i jednocześnie odessano mu jakieś 50 kg tłuszczu. Efekt jest spektakularny. O ile poprzednik prowadził się jak wózek na zakupy z urwanym jednym kółkiem, a drugim zablokowanym pod kątem 90 stopni, to nowa generacja bardzo przypomina mi pod względem jazdy Mini. Jest pewna siebie, zwinna i stabilna. Jechałem agresywnie po zakrętach i sam nie mogłem uwierzyć, co dzieje się z moją twarzą – pojawiał się na niej uśmiech. Uśmiech w Yarisie! To tak, jakbyście się uśmiechali na pogrzebie. Coś niesłychanego.
Sam napęd hybrydowy usprawniono tak bardzo, że mimo zdecydowanie większej mocy (116 koni) i lepszych osiągów (niecałe 10 s do setki) pali jeszcze mniej niż poprzednik. Na autostradzie bez trudu zamykałem się w 6 l, w mieście schodziłem nawet w okolice 3,5 l. Tradycyjnie dla hybryd, skrzynia bezstopniowa e-CVT daje znać o istnieniu silnika, gdy wbije się pedał gazu w podłogę, ale dźwięk ten nie przypomina już – jak bywało w przeszłości – odgłosów stada świń pędzonych do ubojni.
Jeżeli chodzi o przestronność, to z przodu będzie wygodnie nawet dwumetrowcom, ale z tyłu posadzicie tylko dzieci. W bagażniku zmieściłem za to nawet dwie duże walizki plus kabinówkę, co jest świetnym wynikiem. Stylistyka wnętrza i jakość wykonania? Tu też widać ogromny postęp nie tylko na tle poprzednika, lecz także wielu innych samochodów z tego segmentu. Jest po prostu przyjemnie, do tego ergonomicznie i wygodnie. Nie rozumiem tylko, czemu górę deski rozdzielczej (czyli tam, gdzie i tak nikt jej nie dotyka) obito przyjemnym miękkim materiałem, a boczki drzwi (których akurat dotyka się cały czas) zrobiono z czegoś tak twardego, że można rozbijać na nich mięso na kotlety. To tak, jakbyście spód kanapy w salonie obili gąbką i skórą, a siedzisko zrobili z desek. Bez sensu.
To wszystko jednak drobne mankamenty, których usunięcia nie dopilnował pan Akio, bo akurat pewnie zajęty był przesuwaniem palcem po gardle w innym dziale. Reszta nowego Yarisa jest po prostu wyjątkowo dobra. Przede wszystkim auto sprawia wrażenie wesołego, świeżego i pełnego życia. Czyli zgoła odmiennego od tego, jakie robię ja w makijażu.