Podobno minister Jacek Sasin ma makijażystkę. Zapłacił jej 10 tys. zł za to, żeby ogarniała go przed wszystkimi wystąpieniami publicznymi. Nie wiem, jak to ująć tak, żeby nikogo nie obrazić, ale chyba się nie da, więc napiszę wprost – równie dobrze można by wydać 100 tys. zł na tuning Fiata Multipli. Na niektórych modelach takie zabiegi po prostu nie działają. O wiele częściej tylko pogarszają sprawę.
Piszę to z perspektywy człowieka, który ma czoło łagodnie przechodzące w plecy, w związku z czym nie potrzebuje makijażystki, tylko ekipy remontowo-budowlanej. Przed każdymi zdjęciami najpierw na moją twarz i głowę nakładane jest coś w rodzaju szpachli, potem następuje szlifowanie, a następnie robione są zaprawki. Potem drugie szlifowanie, wygładzanie, polerowanie, posypywanie, a na końcu już tylko malowanie i matowienie. Po czymś takim wyglądam w najlepszym razie jak członek rodziny Adamsów. To jednak dopiero początek problemów…
Oglądaliście „Jokera”? No więc po paru godzinach opowiadania o autach przed kamerą wyglądam dokładnie tak samo jak Joaquin Phoenix po wymordowaniu połowy miasta. Gdy pada deszcz, wszystko ścieka mi po kostkach. Ale i tak wolę to, niż jak jest gorąco. Bo wtedy wycieram pot rękawem koszuli, wracam do domu, a tam dostaję w pysk od żony, która pyta o imię lafiryndy, która się o mnie ocierała. Resztki gipsu i farby usunąć mogę tylko na jeden z dwóch sposobów – pocierając twarz i czoło pumeksem albo używając kärchera.
Dążę do tego, że o ile w przypadku kobiet makijaż może faktycznie sporo zdziałać, to umalowany facet wygląda żałośnie. W telewizji może tak tego nie widać, ale na żywo jest karykaturą samego siebie. Bardzo przypomina mi to zabiegi, jakie wielu producentów stosuje w przypadku samochodów. Gdy jakiś model ma już zmarszczki, marka zatrudnia makijażystów, których zadaniem jest naciągnięcie karoserii w paru miejscach i zatuszowanie worków pod reflektorami. Mistrzem w takich zabiegach jest Mitsubishi, które w 2010 r. wprowadziło na rynek model ASX i od tamtej pory już jakieś 18 razy było z nim u makijażystki. I za każdym razem, gdy od niej wychodzi, twierdzi, że to „nowy model”. Ale w rzeczywistości Mitsubishi ASX jest jak pomalowana przed chwilą ściana w sutenerze starej kamienicy – niby jeszcze pachnie farbą, ale już widzicie wyzierający spod niej grzyb.
Trochę podobnie było z Toyotą Yaris trzeciej generacji, która trafiła na rynek w 2011 r. Ludziom, którzy zaprojektowali to auto, tak bardzo się ono spodobało, że postanowili je tłuc przez następnych dziewięć lat. Jeżeli nie macie świadomości, ile to jest w motoryzacji, to spieszę z wyjaśnieniem – to tak, jakbyście nasmażyli schabowych w poniedziałek i uznali, że w środę za sześć tygodni nadal będą świeże i smaczne. Wystarczy raz dodać trochę ketchupu, innym razem przykryć pleśń panierką.
Sprawy nie ułatwiał fakt, że już w momencie debiutu trzecia generacja Yarisa nie była zbyt dobrym wozem. Ani szybkim. Ani dobrze wykończonym. Ani ładnym. Ani tanim. Szczerze mówiąc, Yaris był zły, powolny, zrobiony z beznadziejnych materiałów, brzydki i drogi. Ale był też Toyotą, więc ludzie i tak chętnie go kupowali. Tłumaczyli sobie, że jest niezawodny, nie psuje się, że ma trzyletnią gwarancję, trzyma wartość i że można nim przywalić w betonowy mur, otrzepać się i pojechać dalej na własnych kołach.
Chodzą słuchy, że tak naprawdę Toyota chciała zaprezentować nowego Yarisa już w 2017 r., ale gdy inżynierowie i styliści pokazali prototyp prezesowi Akio Toyodzie, ten popatrzył na nich, sugestywnie przesunął palcem wskazującym po gardle, a następnie kazał ukryć gdzieś ich ciała. Następnie zatrudnił nowych ludzi i nakazał im brać się do roboty. Takiej prawdziwej, a nie polegającej na posypywaniu czerstwej kajzerki cukrem pudrem i udawaniem, że to pączek.
Musicie wiedzieć, że pan Akio jest lekko szurnięty. Choć ma 64 lata, to lubi się pościgać po Nürburgringu albo wziąć udział w jakimś rajdzie. Lubi też z zaskoczenia wpadać do działów projektowych i przesuwać palcem po gardle. Uważa, że samochody powinny być emocjonujące. Nawet jeżeli są tylko miejskimi wózkami na zakupy, człowiek powinien chcieć spędzać w nich czas. Ja sam jeszcze niedawno wolałem spędzać czas w gabinecie do kolonoskopii niż w Yarisie. Wydawało mi się to po prostu mniej męczące i wstydliwe. Możecie sobie zatem wyobrazić, z jakim dystansem podchodziłem do nowej generacji miejskiej Toyoty, która wjechała na rynek kilka tygodni temu.
Najbardziej nie lubię w miejskich samochodach tego, że w zdecydowanej większości przypadków są jak tofu – nie mają żadnego smaku, charakteru i najwyżej powodują mdłości. Z nowym Yarisem jest inaczej. Nie dość, że dobrze wygląda, to jeszcze zaskakująco dobrze jeździ. Fotel obniżono, zmniejszono kąt pochylenia kierownicy, poszerzono rozstaw kół, wydłużono rozstaw osi i jednocześnie odessano mu jakieś 50 kg tłuszczu. Efekt jest spektakularny. O ile poprzednik prowadził się jak wózek na zakupy z urwanym jednym kółkiem, a drugim zablokowanym pod kątem 90 stopni, to nowa generacja bardzo przypomina mi pod względem jazdy Mini. Jest pewna siebie, zwinna i stabilna. Jechałem agresywnie po zakrętach i sam nie mogłem uwierzyć, co dzieje się z moją twarzą – pojawiał się na niej uśmiech. Uśmiech w Yarisie! To tak, jakbyście się uśmiechali na pogrzebie. Coś niesłychanego.
Sam napęd hybrydowy usprawniono tak bardzo, że mimo zdecydowanie większej mocy (116 koni) i lepszych osiągów (niecałe 10 s do setki) pali jeszcze mniej niż poprzednik. Na autostradzie bez trudu zamykałem się w 6 l, w mieście schodziłem nawet w okolice 3,5 l. Tradycyjnie dla hybryd, skrzynia bezstopniowa e-CVT daje znać o istnieniu silnika, gdy wbije się pedał gazu w podłogę, ale dźwięk ten nie przypomina już – jak bywało w przeszłości – odgłosów stada świń pędzonych do ubojni.
Jeżeli chodzi o przestronność, to z przodu będzie wygodnie nawet dwumetrowcom, ale z tyłu posadzicie tylko dzieci. W bagażniku zmieściłem za to nawet dwie duże walizki plus kabinówkę, co jest świetnym wynikiem. Stylistyka wnętrza i jakość wykonania? Tu też widać ogromny postęp nie tylko na tle poprzednika, lecz także wielu innych samochodów z tego segmentu. Jest po prostu przyjemnie, do tego ergonomicznie i wygodnie. Nie rozumiem tylko, czemu górę deski rozdzielczej (czyli tam, gdzie i tak nikt jej nie dotyka) obito przyjemnym miękkim materiałem, a boczki drzwi (których akurat dotyka się cały czas) zrobiono z czegoś tak twardego, że można rozbijać na nich mięso na kotlety. To tak, jakbyście spód kanapy w salonie obili gąbką i skórą, a siedzisko zrobili z desek. Bez sensu.
To wszystko jednak drobne mankamenty, których usunięcia nie dopilnował pan Akio, bo akurat pewnie zajęty był przesuwaniem palcem po gardle w innym dziale. Reszta nowego Yarisa jest po prostu wyjątkowo dobra. Przede wszystkim auto sprawia wrażenie wesołego, świeżego i pełnego życia. Czyli zgoła odmiennego od tego, jakie robię ja w makijażu.