Za chwilę wielki dzień w życiu naszej rodziny. Starszy syn przestanie być dzieciakiem, a stanie się uczniem. Żonę już od czerwca trapią myśli, jak sobie chłopaczyna poradzi i czy dogada się z nowymi kumplami. I czy samodzielnie ogarnie swoje cztery litery w szkolnej toalecie na tyle dobrze, że nie będziemy odbierali telefonów z żądaniem: „Proszę zabrać syna wcześniej”.

Ja tymczasem nie zajmuję się duperelami, tylko liczę. Ile na przybory, ile na wyjazdy, ile na zajęcia dodatkowe, ile na kieszonkowe. Bo szkoła to nie jest tania rzecz. Mój odświętny garnitur nie kosztował tyle, co para krótkich gaci i koszulka na wf. Lista z wyprawką, jaką otrzymaliśmy z sekretariatu szkoły, wygląda jak umowa kredytu hipotecznego we frankach. W pierwszej chwili zastanawiałem się, czy nie dać jej do przejrzenia jakiemuś prawnikowi.
Gdy w końcu pochyliliśmy nad nią z żoną, doszliśmy do wniosku, że 1 września musimy wynająć półciężarówkę, by to wszystko dowieźć do szkoły. Na liście znalazły się m.in. patyczki do szaszłyków, słomki do picia, balony, węgiel oraz spinacze do bielizny. Wygląda to tak, jakby dyrektorka naszym kosztem chciała sobie urządzić garden party i zrobić pranie. A to nie wszystko. Odkryliśmy, że musimy zorganizować też motek włóczki, gumki recepturki, koraliki, guziki, skrawki materiału, kolorowe pióra, igłę, nici… Mamy podejrzenia, że kadra nauczycielska dorabia na boku, każąc dzieciom szyć ciuchy na paradę miłości. Albo do „Moulin Rouge!”.
Wybaczcie, jeżeli piszę trochę chaotycznie i nieskładnie, ale właśnie jedziemy nad morze, bo na liście znaleźliśmy również piasek i muszle. Jak to przeczytałem, to najpierw zadzwoniłem do sekretariatu szkoły z pytaniem, czy chodzi o takie, które znajduje się na plaży, czy klozetowe. Pani powiedziała, że o te pierwsze. Szkoda, bo do OBI mam jednak bliżej niż nad Bałtyk. A, są jeszcze patyczki laryngologiczne, kompresy z gazy i płatki kosmetyczne. Wygląda więc na to, że trzeba wyposażyć gabinet szkolnej pielęgniarki. No, chyba że już odkryli w naszym synu wyjątkowy talent do krojenia i chcą, by już w okolicach szóstej klasy został światowej sławy chirurgiem naczyniowym.
Gdy podliczyłem wszystkie wydatki, jakie będę musiał ponieść na wykształcenie wszystkich moich dzieci, to zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej było jednak kupić dom na Florydzie. Samo odwożenie i przywożenie ze szkoły to tysiące złotych na przestrzeni kilku lat. Ten koszt na szczęście można zminimalizować, i to znacząco.
Wiem to, bo przez ostatnich kilka dni jeździłem samochodem, który nazywa się Kia Ceed kombi PHEV i jest najtańszą na rynku hybrydą plug-in. Ładujecie ją u siebie w domu w taryfie nocnej za 3,5 zł i możecie przejechać na tym ok. 50 km. I to całkiem żwawo – rozpędza się do 120 km/h. Nawet bilet miesięczny ze zniżką na Kartę Dużej Rodziny wyjdzie drożej.
Gdy przyjdzie wam udać się w dłuższą podróż, nie będziecie musieli zatrzymywać się co 50 km na pięciogodzinny postój, by naładować baterie. Bo Ceed PHEV ma silnik spalinowy i po wyczerpaniu energii w akumulatorach auto działa jak normalna hybryda i w trasie spala 5‒6 litrów benzyny. Co prawda w pozamiejskich warunkach auto jest dynamiczne jak 15-letni pies ze złamaną nogą, ale przecież stworzono je w zupełnie innym celu – żeby ocalić kilka fok oraz wasz budżet. Dlatego przyspieszenie do setki w niemal 11 sekund nie będzie was obchodziło tak jak wielkość bagażnika. Nie wiem, ile dokładnie ma litrów, lecz przewiozłem nim duży agregat prądotwórczy i jeszcze było miejsce na pralkę. Sądzę zatem, że do przetransportowania wyprawki do szkoły nie będzie nam potrzebna półciężarówka. Wystarczy do tego Kia Ceed PHEV.
Bardzo porządne, megaekonomiczne w eksploatacji, wygodne i ciche kombi dla tatusiów, których znacznie bardziej niż osiągi auta podniecają osiągnięcia ich dzieci. Cóż, ja chyba jednak nie stoję po tej stronie płotu…