Od 25 marca na mocy rozporządzenia ministra zdrowia (Dz.U. z 2020 r. poz. 522) obowiązuje limit dopuszczalnej liczby pasażerów przewożonych środkami komunikacji publicznej. Do pociągów, tramwajów czy autobusów nie może wsiadać więcej osób, niż wynosi połowa miejsc siedzących.



W zamierzeniu prawodawcy chodziło o zapewnienie bezpiecznego dystansu pomiędzy ludźmi, tak by zapobiegać łatwemu przenoszeniu się koronawirusa. Nie wszystkim przewoźnikom starcza jednak wyobraźni przy stosowaniu nowych wymogów. Przykładowo w autobusie firmy, która rozwozi po kraju osoby przybywające do Polski w ramach akcji Lot do domu, kierowca oddzielił taśmą pierwsze pół autobusu, a pasażerowie wypełnili szczelnie drugą połowę pojazdu.
Inna sprawa, że pilnowanie, by tylko 50 proc. miejsc siedzących było zajętych, nie zawsze jest zadaniem prostym. Choćby w tramwajach składających się z więcej niż jednego wagonu motorniczy ma ograniczone możliwości kontrolowania sytuacji (w Warszawie np. na co drugim krzesełku pojawiły się plakietki z informacją, by to miejsce pozostało wolne).
Do kontrolowania, jak ów nowy wymóg jest stosowany, przystąpiła już policja, lecz szybko okazało się, że nie wszystkie interwencje były zasadne. Przykładowo w Małopolsce kontrolowano busy prywatnych przewoźników, a nawet wysadzano „nadprogramowych” pasażerów. Tyle że choć publiczny transport zbiorowy to „powszechnie dostępny regularny przewóz osób wykonywany w określonych odstępach czasu i po określonej linii komunikacyjnej, liniach komunikacyjnych lub sieci komunikacyjnej”, to rozporządzenie wcale nie odsyła do tej definicji, zawartej w ustawie o publicznym transporcie zbiorowym.
W rozporządzeniu ministra zdrowia mowa jest o środkach publicznego transportu zbiorowego w rozumieniu art. 1a ust. 4 pkt 3a ustawy o uprawnieniach do ulgowych przejazdów środkami publicznego transportu zbiorowego (Dz.U. z 2018 r. poz. 295). Zgodnie z tym przepisem chodzi o „środki transportu wykorzystywane w transporcie kolejowym lub drogowym w przewozie o charakterze użyteczności publicznej, o którym mowa w przepisach ustawy o publicznym transporcie zbiorowym”. Natomiast „przewóz o charakterze użyteczności publicznej” jest zdefiniowany w art. 4 ust. 1 pkt 12 jako powszechnie dostępna usługa w zakresie publicznego transportu zbiorowego wykonywana przez „operatora publicznego transportu zbiorowego” w celu bieżącego i nieprzerwanego zaspokajania potrzeb przewozowych społeczności na danym obszarze.
Oczywiście, by odpowiedzieć na pytanie, jacy przewoźnicy muszą stosować się do limitów z rozporządzenia, trzeba jeszcze sprawdzić definicje „operatora publicznego transportu zbiorowego”, o czym mówi art. 4 ust. 1 pkt 8 i już wiadomo, że jest to „przedsiębiorca uprawniony do prowadzenia działalności gospodarczej w zakresie przewozu osób, który zawarł z organizatorem publicznego transportu zbiorowego” umowę o świadczenie przewozów na danej linii.
To bardzo proste odesłanie zastosowane przez ministra zdrowia świadczy o tym, że limity dotyczą tylko komunikacji miejskiej, przewoźników publicznych i tych prywatnych przewoźników, którzy mają podpisane umowy z samorządem. W komercyjnych przewozach limity nie obowiązują. ©℗
OPINIA

Limity to nie najlepszy pomysł

Piotr Szwechłowicz radca prawny, Kancelaria Prawna Piszcz i Wspólnicy / DGP
Ograniczenie liczby pasażerów, których można w tym samym czasie przewozić środkiem publicznego transportu zbiorowego, jest właściwie niemożliwe do zastosowania w praktyce. Czytany literalnie przepis nie nakłada zresztą limitu w przewozach komercyjnych, co nie wydaje się rozwiązaniem celowym.
Można mieć też wątpliwości co do tego, jaki podmiot ma ponosić odpowiedzialność w przypadku przekroczenia dopuszczalnej liczby pasażerów: przewoźnik, organizator zarządzający transportem publicznym czy też sami pasażerowie zgromadzeni w nadmiernej liczbie. Tak naprawdę żadna z tych grup nie ma realnych instrumentów kontrolowania liczby pasażerów w pojeździe i ciągłego odnoszenia jej do liczby miejsc siedzących. Przewoźnicy obecnie zmagają się raczej z problemami kadrowymi aniżeli dysponują dodatkowym personelem, który mógłby kontrolować liczbę pasażerów. Z kolei pasażerowie nie muszą nawet wiedzieć, jaka jest liczba miejsc siedzących w danym pojeździe.
Zamiast wprowadzania limitu pasażerów, być może bardziej celowym rozwiązaniem byłoby uruchomienie dodatkowych połączeń albo przynajmniej nieprzechodzenie na rozkłady weekendowe czy świąteczne. To jednak wymagałoby zaangażowania dodatkowych środków na sfinansowanie przewozów, którymi nie dysponują ani przewoźnicy, ani samorządy.