Eksperci ostrzegają, że bez szybkich i zdecydowanych działań branży pozamiejskiego transportu autobusowego grozi upadek. Odbudowa rynku będzie bardzo trudna.
Epidemia koronawirusa nie tylko zatrzyma obiecywaną w zeszłym roku odbudowę połączeń, ale może ostatecznie dobić słabą branżę przewoźników pozamiejskich – oceniają eksperci. Samorządy zaczynają zawieszać dopłaty do przewozów. W dużej mierze ma to związek z zamkniętymi od ponad miesiąca szkołami.
Podmiejski transport publiczny w dużej mierze opiera się na dowożeniu uczniów do szkół. I głównie te przewozy mogły liczyć na dofinansowanie przez stronę publiczną. W przypadku uczniów podstawówek bilety okresowe w 49 proc. są refundowane z dotacji rządowych, a w 51 proc. przez gminy. W przypadku szkół średnich połowę biletu refunduje rząd, resztę płacą rodzice. Gdy szkoły są zamknięte na długie tygodnie, finansowanie przewozów zaczyna się sypać. Część gmin ogłosiła, że od 1 kwietnia nie będzie kupować biletów miesięcznych dla uczniów. Wtedy nie byłoby też podstaw do refundacji przez rząd drugiej połówki biletu.
Przy braku dofinansowania i nikłym popycie na inne przejazdy, np. do sklepu czy do pracy, przewoźnicy wpadają w coraz większe tarapaty finansowe. Często całkowicie zawieszają przewozy, co uderza w nielicznych podróżnych, którzy chcieliby dotrzeć do pracy czy do lekarza, a nie dysponują samochodem.
– Mam 120 pojazdów, które wożą pasażerów na terenie trzech województw: pomorskiego, warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. By ograniczyć straty, musiałem całkowicie zawiesić przewozy. Musiałem też pożegnać się z częścią kierowców – mówi Radosław Typa, właściciel firmy Faster. Dodaje, że bez działań pomocowych jego spółka może niedługo upaść. – Dotychczasowe propozycje z tarcz kryzysowych niewiele mi dają – dodaje.
Z powodu spadku przychodów o ok. 80 proc. ogromne cięcia w rozkładach przeprowadził sprywatyzowany PKS Gdańsk, który wozi pasażerów wokół Trójmiasta. W efekcie część mieszkańców narzeka, że nie może dojechać do pracy.
Pogarsza się także sytuacja nielicznych państwowych PKS-ów. Jak PKS Polonus, który realizuje dalekobieżne połączenia po Polsce, a także lokalne kursy w rejonie stolicy. By ograniczyć straty, przewoźnik zawiesił wszystkie kursy oprócz tych dofinansowanych przez gminy wokół stolicy (niektóre linie dowozowe L, które jeżdżą na zlecenie warszawskiego Zarządu Transportu Miejskiego). Jednak po likwidacji przez Polonusa wszystkich innych połączeń, np. z Góry Kalwarii przez Piaseczno do Warszawy, podróżni mają utrudniony dojazd do stolicy. Blisko upadłości jest inny państwowy przewoźnik – PKS Częstochowa, który ostatnio był w coraz gorszej sytuacji.
Eksperci apelują do urzędników o szybkie działania. Według Marcina Gromadzkiego z firmy Public Transport Consulting w ratowanie sektora po pierwsze powinny włączyć się samorządy. Według niego mimo braku zajęć w szkołach gminy powinny nadal kupować bilety miesięczne dla uczniów, co pozwoliłoby utrzymać kontrakty z przewoźnikami.
Zdaniem specjalistów w przeciwdziałanie fali bankructw przewoźników musi się też zaangażować rząd. Według Michała Wolańskiego z Instytutu Infrastruktury Transportu i Mobilności Szkoły Głównej Handlowej w celu ratowania branży należy użyć niewykorzystane w większości środki z Funduszu Przewozów Autobusowych (800 mln zł), a także rezerwę na dopłaty do ulg ustawowych (ok. 700 mln zł). Pieniądze mogłyby być przekazane w trybie pilnym samorządom powiatowym i w mniejszej skali wojewódzkim, w celu dofinasowania siatki połączeń lokalnych i regionalnych, która objęta byłyby obowiązkiem służby publicznej. Według Wolańskiego przy dofinansowaniu rzędu 3 zł za kilometr pozwoli to utrzymać wielkość siatki połączeń na podobnym poziomie jakości (używane pojazdy z zagranicy lub minibusy) przy racjonalizacji połączeń (lepsze dopasowanie do potrzeb osób dojeżdżających do pracy).
Jeszcze w zeszłym roku wydawało się, że dla regionalnego transportu idą lepsze czasy. Kiedy głośny stał się problem tzw. wykluczenia komunikacyjnego mniejszych miejscowości, rząd PiS obiecał, że zajmie się odbudową likwidowanych od lat połączeń i powołał tzw. fundusz PKS-owy. Był to jeden z filarów piątki Kaczyńskiego. Realizacja planów nie okazała się jednak prosta. Choć rząd zaoferował samorządom dopłaty do uruchamiania linii, to gminy czy powiaty nie paliły się do przywracania połączeń, bo z tym wiązała się konieczność wyłożenia wkładu własnego. Narzekały też, że rząd nie zaplanował przyznawania dotacji w systemie wieloletnim, co ułatwiłoby znalezienie przewoźnika. W efekcie z 800 mln zł zarezerwowanych w funduszu pekaesowym do początku marca wpłynęły wnioski o dopłaty na kwotę 59 mln zł.