W święta odbyłem sentymentalną podróż do przeszłości. W piwnicy u rodziców znalazłem pudło z winylami z czasów, gdy jeszcze robiłem w pieluchę, oraz nieco późniejszych, gdy zużytymi pieluchami rzucałem w młodszą siostrę. Wyjąłem z niego m.in. bajki Brzechwy i „Ptasie radio” Juliana Tuwima wytłoczone na małych, 7-calowych talerzach, dwupłytowy nierozpakowany album Abby (wydaje mi się, że to już okaz kolekcjonerski), kultowy „Back in Black” AC/DC, a także składankę amerykańskiego disco z lat 80.
Cud, miód, malina! Oczywiście natychmiast zapragnąłem posłuchać tego wszystkiego. Wyciągnąć winylowy krążek z szeleszczącej folii, delikatnie nałożyć go na talerz, wcisnąć start, unieść ramię gramofonu, powoli opuścić igłę na brzeg płyty, zamknąć oczy i utonąć w muzyce przerywanej ciepłymi trzaskami, przywodzącymi na myśl odgłosy, jakie wydaje z siebie spalające się w kominku drewno. Zapewne domyślacie się, co zrobiłem chwilę potem. Tak, odpaliłem przeglądarkę i w wyszukiwarkę wpisałem słowo „gramofon”. Wujek Gugiel w ciągu 0,36 sekundy wypluł z siebie 9 560 023 wyniki z ofertami sprzętu. Otworzyłem kilka z nich izdębiałem.
Czy wiedzieliście, że za kilkaset złotych można obecnie kupić nowiusieńki adapter w kształcie Sokoła Millennium, który ma moduł Bluetooth, złącze USB, wyjście cyfrowe i inne bajery? Jedyne, czego mu brakowało, to funkcja parzenia kawy. Przecież to tak, jakby ktoś nagle wpadł na pomysł produkowania tarczowych telefonów sprzed 30 lat, ale wyposażonych w WiFi, aparat do selfie, możliwość odbierania e-maili i widget z prognozą pogody. To bez sensu. Po co komukolwiek Bluetooth w gramofonie? Przecież chcemy muzycznie przenieść się w przeszłość, by poczuć magię tamtych czasów, a nie sprawdzić, co by było, gdyby Beatlesi nagrywali płyty, dysponując „standardem bezprzewodowej komunikacji krótkiego zasięgu, opisanym w specyfikacji IEEE 802.15.1”.
Skonfundowany zmieniłem hasło w Google na „Jaki gramofon kupić” i w 0,37 sekundy wyszukiwarka wypluła z siebie 205 101 wyników. Jeden z nich okazał się naprawdę interesujący. Był to wywiad z gościem, który ewidentnie zjadł zęby na winylach i adapterach. Odniosłem wrażenie, że całkowicie nie zauważył epoki kaset magnetofonowych, ominęła go rewolucja CD, a także DVD, Blu-ray i Spotify. Zasnął w 1975 r. i obudził się dosłownie przed chwilą. Z przyjemnością czytałem jego wywody o rodzajach igieł, talerzy, ramion, napędów itp. Aż doszedłem do cennej rady: na początku nie warto inwestować w sprzęt zbyt dużo. Lepiej kupić coś z niższej półki, zobaczyć, jak będzie, potem ewentualnie to modernizować. – Doskonale! – pomyślałem. – Facet nie tylko się zna, ale jest mega uczciwy. Jak bardzo, przekonałem się dwa zdania dalej. Mnie, człowiekowi, który odkopał parę płyt w piwnicy rodziców i chciałby ich posłuchać na niedrogim amatorskim sprzęcie, zaproponował gramofon za 6,5 tys. zł. Albo za 8 tys. zł, gdybym zdecydował się na wersję białą, zamiast czarnej. Nie żartuję. Tyle kosztuje obecnie prosty sprzęt renomowanej firmy. Ile w takim razie trzeba zapłacić za taki lepszy? Trzymajcie się krzeseł. Od ręki możecie mieć urządzenie kręcące waszymi płytami za 40–50 tys. zł. A jeśli wasze dzieci mogą poczekać z odsłuchem „Ptasiego radia” z 1985 r. jeszcze parę miesięcy, to znawcy polecają robiony wyłącznie na indywidualne zamówienie model One Degree of Freedom (Onedof) za 150 tys. dol. Nie będzie chyba niczym odkrywczym, jeśli powiem, że wolałbym te pieniądze przeznaczyć na jakiś samochód. Tyczy się to tak samo 8 tys. zł, jak i 150 tys. dol. Za tę drugą kwotę mógłbym na przykład mieć półtora Jaguara i-Pace.
Uwielbiałem stare „dżagi”. XJ mark III produkowany między 2003 a 2007 r. to jeden z najlepszych wozów, jakimi kiedykolwiek jeździłem. W bezpośrednim zestawieniu z BMW, Mercedesem czy Audi okazywał się beznadziejny pod każdym względem, ale miał coś, czego u Niemców nie mogliście dokupić za żadne pieniądze – duszę i charakter. To był klasycznie wychowany brytyjski dżentelmen w tweedowej marynarce, opierający się na lasce, od którego bił zapach tytoniu do fajki wymieszanego z ginem i tonikiem. Niestety, chwilę później ktoś wpadł na pomysł, by zdjąć temu dżentelmenowi marynarkę i ubrać go w skórzaną kurtkę, do jednej ręki dać smartfon, przy czym w drugiej nadal miał trzymać laskę, a w ustach fajkę. Rozumiecie, co mam na myśli? Z jaguara zrobiono gramofon z Bluetoothem. Brytyjczycy się pogubili i nie bardzo wiedzieli, jaką drogą chcą jechać – nawiązywać do tradycji i czerpać z korzeni, czy pędzić do przodu, nie oglądając się za siebie. Wygląda jednak na to, że wreszcie wybrali. Dowodem na to jest właśnie i-Pace.
Ten samochód został od podstaw zaprojektowany jako elektryczny. Akumulatory o łącznej pojemności 90 kWh umieszczono płasko pod podłogą, a na osiach wylądowały dwa motory na prąd o łącznej mocy 400 koni o momencie obrotowym równym 700 Nm. Efekty są – mówiąc krótko – spektakularne. 4,8 sekundy do setki, maksymalnie 200 km/h (ograniczone elektroniczne) i 470 km zasięgu. Owszem, są klasyczne samochody szybsze niż i-Pace, ale żadne nie dają wam takiego łupnia, gdy przy 50 km/h wbijacie nagle pedał gazu w podłogę – porównać to mogę chyba wyłącznie do upadku na łyżwach do tyłu. No i ta absolutna cisza podczas każdej prędkości. I jeszcze 656 litrów bagażnika, mnóstwo miejsca we wnętrzu (również dla pasażerów tylnej kanapy), płaska podłoga bez tunelu środkowego, rewelacyjny napęd na cztery koła, świetny wygląd, a na deser – jedno z najlepszych zawieszeń we współczesnych samochodach, genialnie godzące komfort z pewnością prowadzenia. Choć wóz jest ciężki (saute waży prawie 2,2 tony), to niskie położenie akumulatorów i silników sprawiło, że fenomenalnie się prowadzi – jest zwinny, bezpośredni, szybki, pewny siebie i posłuszny. Świetnie się bawi, a wy razem z nim. Coś wspaniałego!
Zużycie energii? Zacznijmy od tego, że ładowanie ze zwykłego domowego gniazdka to udręka – zająć może nawet 40 h. Znacznie szybciej będzie w dedykowanym punkcie na mieście – w najlepszym wypadku około 2 h. Ale już po godzinie będziemy mieli wystarczający zapas energii na przejechanie 270 km. Oczywiście w optymalnych warunkach i traktując pedał gazu delikatnie, jak nowo narodzone pisklę kurczaka. Bo rzeczywiste „spalanie” potrafi osiągać skrajne wartości. Wiosną, gdy nie trzeba korzystać z klimatyzacji, do tego jedzie się spokojnie bocznymi drogami, a nie autostradą, faktycznie można uzyskać wynik podany przez producenta, czyli 470 km na jednym ładowaniu. Ale już np. zimą, przy działającym pełną parą ogrzewaniu, włączonym podgrzewaniu foteli i poruszając się drogami szybkiego ruchu, będzie to 250 km. Choć to nadal bardzo dobry wynik, biorąc pod uwagę obecną na rynku konkurencję, której i-Pace nie ma.
/>
Nie jest oczywiście tak, że mamy do czynienia z samochodem idealnym. W moim egzemplarzu zacięła się parę razy ładowarka, a elektronika ewidentnie domagała się aktualizacji, która wyeliminowałaby choroby wieku dziecięcego. Na przykład kamera cofania potrafi się zacinać, co w praktyce oznacza, że może pokazać wam drzewo dopiero w chwili, gdy już na nim zaparkujecie. Zewnętrze klamki w drzwiach umieszczono za nisko (ale przynajmniej efektownie chowają się w nadwoziu), zaś ekrany dotykowe, z których obsługuje się właściwie wszystko, mogłyby być bardziej czułe. I to już naprawdę wszystko.
Jako całość i-Pace jest zaskakująco pełnowartościowym i praktycznym samochodem elektrycznym. Co więcej, mimo zastosowania nowoczesnej technologii, wpakowania do niego procesorów, baterii, kilometrów kabli itp. jazda nim daje mnóstwo przyjemności. Wygląda więc na to, że Jaguar znalazł się w przyszłości, jaką sam sobie wymyślił. Przez dziesięciolecia produkował świetne gramofony, potem zepsuł je, dorzucając do nich Bluetooth, aż w końcu odważnie wszedł w epokę streamingu wysokiej jakości. I zasługuje na to, by odnieść w niej sukces.