Minął tydzień od Black Friday, a ja się jeszcze nie otrząsnąłem. Być może dlatego, że u nas to wielkie święto handlu, lipnych wyprzedaży i śmiechu wartych obniżek trwało nie – jak ma to miejsce na całym świecie – jeden dzień, tylko weekend. A nawet tydzień. Serio.
/>
/>
Jeszcze wczoraj rano, jadąc do pracy, słyszałem, że jedna z sieci w czwartek też miała czarny piątek. I będzie go miała także jutro i w niedzielę. Może i Amerykanie wymyślili Black Friday, za to my Polacy wpadliśmy na pomysł zrobienia Black Weekend i Black Week, a w przyszłym roku będziemy mieli Black Month oraz Black Year. I kupimy tyle telewizorów i lodówek, że czeka nas blackout.
Przykro mi to mówić, ale w polskim wydaniu słowo „black” w nazwie tego dnia ma zupełnie inne znaczenie niż na Zachodzie – symbolizuje zaćmienie umysłowe ludzi, którzy kupują pralki po 1000 zł, które jeszcze w środę kosztowały 900 zł, a w internecie znaleźć je można po 800 zł. Wierzą jednak, że to wielka okazja, bo przecież tak mówili w radiu i telewizji. Żeby „oszczędzić”, 50 zł gotowi są stać w korkach do galerii handlowej przez trzy godziny, zużywając w tym czasie paliwo za 70 zł. Całkiem możliwe, że w miniony piątek mieliście poważny problem z umówieniem się do fryzjera, zamówieniem pizzy, dodzwonieniem się do wodociągów lub załatwieniem urzędowej sprawy. Bo w tym dniu cała Warszawa była w jednym miejscu – w centrum handlowym Arkadia. Albo w drodze do niego. Jeśli zaś nie mieliście takiego problemu, to oznacza to jedno – akurat grzebaliście w koszu z przecenionymi czajnikami.
Tak, szydzę. A robię to, bo kilka lat temu miałem okazję być na Black Friday w Nowym Jorku. Tam też są tego dnia korki, ludzie tłuką się o co lepszy towar, tratują na skrzyżowaniach i w drzwiach wejściowych do sklepów, gotowi są odstać w kolejce do kasy ponad godzinę, a nawet złamać pięścią nos kolesiowi, który śmiał tuż przed nimi zgarnąć z półki ostatnią przecenioną maszynkę do golenia. Tyle że Amerykanie robią to, bo mają okazję zdobyć towar za 30–40 proc. jego pierwotnej ceny. Tymczasem Polacy rzucają się na 10-proc. rabaty co najmniej tak, jakby to były slipki Davida Beckhama albo figi Salmy Hayek.
Jeżeli jeszcze nie wkurzyłem was dostatecznie, zrobię to teraz: jestem gorącym zwolennikiem zamykania sklepów w niedziele. Zdaję sobie sprawę z tego, że setki tysięcy moich rodaków nagle stracą motywację do życia i pogrążą się w depresji, bo odebrana im zostanie jedyna aktywność fizyczna, jakiej się oddają: łażenie po galeriach. Wiem, że w pierwszą niedzielę będzie im trudno, w drugą jeszcze bardziej, a trzeciej będą myśleli o podcięciu sobie żył. Ale później będzie już tylko lepiej. Po paru miesiącach odkryją, że rodzinny niedzielny obiad i spacer z dziećmi po lesie dają im więcej radości i są znacznie bardziej relaksujące niż grzebanie w pojemnikach z przecenioną bielizną w Tesco.
Skoro jesteśmy przy relaksie, to pozwólcie, że zaprezentuję wam Infiniti Q60 3.0t AWD, czyli sportowe coupe z Japonii z 405-konnym silnikiem turbo, napędem na cztery koła i siedmiobiegowym automatem, dzięki którym do setki rozpędza się w 5 s i maksymalnie może pojechać 250 km/h, a po zdjęciu elektronicznej blokady pewnie i 280 km/h. Oceniając to auto po suchych danych, możecie dojść do wniosku, że jest równie relaksujące co spacerowanie boso po rozżarzonych węglach. Zanim do niego wsiadłem, uznałem je za konkurenta dla mocniejszych odmian BMW serii 4, Audi S5 czy Mercedesa C43 AMG coupé. Oczekiwałem, że podczas przyspieszania będzie zdzierał mi skórę z twarzy, w zakrętach przyprawiał o mdłości, kruszył szkło dźwiękiem silnika i wydechu oraz że jego zawieszenie obije mi kość ogonową. Innymi słowy – spodziewałem się prawdziwego charta wyścigowego, który zrobi wszystko, by dopaść zająca. A dostałem labradora, który troszczył się głównie o to, by ogrzać mi stopy.
Niech nie zwiedzie was smukłe, niskie, przepiękne nadwozie, tylko dwoje drzwi i podawana przez producenta moc. Infiniti Q60 z najmocniejszym motorem w żadnym wypadku nie jest sportowym autem. Owszem, potrafi być szybkie, bardzo dobrze trzyma się w zakrętach i precyzyjnie się prowadzi. W dodatku szalenie spontanicznie reaguje na każde wciśnięcie gazu – jakby moment obrotowy był tu dostępny praktycznie od zera. Sęk w tym, że mimo imponujących osiągów i możliwości... niczego w nim nie czuć i nie słychać. Jest wyciszone tak dobrze, że momentami miałem wrażenie, iż jadę samochodem elektrycznym. Nawet gdy wskazówka obrotomierza mijała cyfrę 6, a auto jak dzikie gnało do przodu, spod maski dobiegał jedynie szmer – coś jak tupanie kota. Q60 prowadzi się z taką lekkością, jakby wszystkie podzespoły mechaniczne były zrobione z ligniny i waty, a jego zawieszenia nie mogę określić inaczej jak „komfortowe”. Podobnie jak foteli i wnętrza (choć pod względem stylistyki i materiałów wykończeniowych dalece odbiega ono od nowych niemieckich aut).
Cóż, jeżeli od mocnego coupé oczekujecie emocji i wrażeń, to przykro mi bardzo, ale infiniti nie ma wam nic do zaoferowania. Lecz jeżeli chcielibyście mieć naprawdę szybki, świetnie wyglądający, nietuzinkowy i komfortowy wóz, którym przejedziecie 1000 km bez śladów zmęczenia, to trafiliście idealnie. I nie musicie czekać do następnego czarnego piątku, żeby kupić go w dobrej cenie. Wszystkomająca wersja SportTech kosztuje nieco ponad 300 tys. zł. Dużo? Niemcy za podobne coupé żądają 100 tys. więcej. I nawet nie wyglądają nawet w połowie tak dobrze jak Q60.