No cóż, widocznie specjalistów było więcej, niż potrzeba. A tak serio – co się zmieniło od czasu objęcia sterów w MEN przez nową ekipę? Religia, brak prac domowych w najmłodszych klasach, ciągłe zmiany w zakresach egzaminu maturalnego – i to chyba tyle widocznych zmian? Owszem, specjaliści wiedzą, a opinia publiczna może się dowiedzieć od dziennikarzy, że trwają prace nad zmianami programowymi, a pewne uszczuplenia programów już nawet weszły czy wchodzą w życie. Zapowiedzi MEN są takie, że pierwsze reformy w szkołach podstawowych, w klasach I i IV, rozpoczną się od 2026 r., a potem będą wprowadzane w kolejnych latach co roku. Moim zdaniem problemem jest to, że zmiany mają dotyczyć nowych podstaw programowych, czyli zapewne dalszego odchudzania podstawy. Brakuje jednak w tym wszystkim przewodniej myśli, quo vadis, polska oświato? Jak ma wyglądać polska szkoła, czego i po co uczyć? Kogo wychowywać – o ile w ogóle szkoła ma wychowywać.
Mam wątpliwości, bo jaką mamy pewność, że po ewentualnej zmianie rządów znowu nie zmieni się cały model i system szkolnictwa, np. że nie wprowadzą 10-latki albo jakiegoś innego rozwiązania tylko po to, żeby odróżnić się od poprzedników, jak to miało miejsce w latach 2015–2016?
Spójrzmy na wiodące systemy europejskie, Finlandię czy Estonię, czy naprawdę nie stać nas na takie porozumienie ponad partyjniactwem i kreowaniem wyłącznie swojej wizji? Nie było nawet zapowiadanego okrągłego stołu, powołane zespoły doradcze dla MEN to moim zdaniem fikcja. Prawie dwa lata mielone są pomysły – obecnie „deregulacji” – a żadnych efektów nie ma. Dlatego ostatni okres rządów w edukacji oceniam krytycznie, bo nie zdarzyło się w zasadzie nic ważnego.
Nie jestem pedagogiem czy specjalistą od metodologii nauczania, nie umiem tego jednoznacznie ocenić, jak to robią politycy, przekonani, że wiedzą wszystko i najlepiej. Ale gdy wsłuchuję się w głosy zarówno rodziców, jak i specjalistów, wydaje mi się, że osiągnięto efekt, mówiąc delikatnie, inny niż zamierzony. Bo problemem nie były chyba prace domowe w najmłodszych klasach, przywoływanie zadań w rodzaju „zrobić karmnik” nie jest adekwatne. Prawdziwym problemem są prace zadawane w starszych klasach szkoły podstawowej, a przede wszystkim średniej, szczególnie w liceach. W tym zakresie nie wprowadzono żadnych rozwiązań. Nie chodzi mi oczywiście o zakaz zadawania prac domowych, ale jakieś chociażby wskazówki, metodyczne czy praktyczne, jak pracować z tą młodzieżą, czego można wymagać.
Nic dziwnego, że nauczyciele krytykowali pomysł takich zmian, bo podkopywał on ich monopol na nauczanie. Sytuacja jest taka, że organy prowadzące przedszkola, w szczególności niepubliczne, nie mają chętnych do pracy z odpowiednimi kwalifikacjami i muszą się posiłkować osobami, które jeszcze formalnie tych kwalifikacji nie mają. To żadna tajemnica, kuratoria mają pełne półki swoich raportów i zaleceń pokontrolnych, zawsze w stylu: należy zatrudniać wyłącznie nauczycieli z pełnymi kwalifikacjami. Tylko kuratorium nie odpowie na pytanie, skąd te osoby wziąć. Nie proponuję, by w przedszkolach pracowały osoby np. tylko ze średnim wykształceniem, ale w wielu przypadkach osoby z licencjatem i przygotowaniem pedagogicznym mogą spokojnie wesprzeć lepiej wykształconych nauczycieli, bez szkody dla dzieci. A gdy brakuje nauczycieli, to ich wymagania płacowe rosną niebotycznie. Przy okazji uwidacznia się też rozdźwięk między tymi zatrudnionymi w oświacie publicznej, na podstawie Karty nauczyciela, a pracującymi w niepublicznej, zgodnie z kodeksem pracy.
Tak. Nauczyciele zatrudniani na podstawie kodeksu pracy chcieliby mieć te same przywileje co zatrudnieni na podstawie karty – krótszy czas pracy, ale także wyższe wynagrodzenia. Widać też wyraźny trend do przenoszenia się nauczycieli z placówek niepublicznych do publicznych, bo tam cała sfera socjalna, większe przywileje itd. dają nauczycielom więcej korzyści niż samo nieco wyższe wynagrodzenie.
Nie łudźmy się, nikt nie będzie na tyle odważny, by zaproponować odejście od Karty nauczyciela. Ta ustawa traktowana jest przez środowisko jak gwarancja niepodległości, a przez polityków nie jest ruszana albo ze strachu, albo wskutek konformizmu. Jakieś regulacje zawodu nauczyciela oczywiście powinny istnieć, ale – moim zdaniem – obejmujące wszystkich nauczycieli, niezależnie od miejsca wykonywania pracy, niewprowadzające innych zasad zatrudnienia w zależności od tego, kto jest pracodawcą.
Zmiany w nauczaniu religii to kwestia polityczna, ekonomiczna i społeczna. Czy konieczna – to zależy, kto ma jakie przekonania. Gdyby pytał mnie pan o moje, to tak, jestem za ograniczeniem tego nauczania. Zmiany w podstawach programowych są absolutnie niezbędne, szkoła znowu tkwi gdzieś w połowie, a może nawet początkach zeszłego stulecia, tylko że, jak wcześniej powiedziałem, nie widać żadnej wizji polskiej szkoły „po nowemu”. Same zmiany programu to jak dodanie koloru do kiepskiego filmu, ogląda się niby lepiej, ale treść nadal słaba.
W żadnym wypadku. Tak naprawdę zmieniła się tylko terminologia. Nowa nazwa zamiast starej, a pieniądze te same. Zarówno z budżetu państwa, jak i samorządów tam, gdzie one finansują, np. wychowanie przedszkolne. A dla oświaty niesamorządowej, szczególnie niepublicznej, idą ciężkie czasy, to widać. Widać choćby po propozycjach samorządów, aby zlikwidować dotacje dla niepublicznych placówek, a co najmniej decydować, komu je przyznawać. Więc finansowo będzie raczej gorzej, ale może, paradoksalnie, szkoły niepubliczne będą nadal zyskiwać kosztem samorządowych dlatego, że są coraz lepsze, bardziej stabilne, otwarte, przyjazne i po prostu lepiej nauczają?
Jeśli sukcesem jest likwidacja czegoś, co było kłopotliwe, niepotrzebne i wywoływało powszechną krytykę, to tak.
To po prostu potrzeba chwili. Przypomnijmy najpierw kulisy i powody wprowadzenia przepisu nakazującego zatrudnianie wszystkich nauczycieli we wszystkich szkołach i przedszkolach prywatnych wyłącznie na podstawie umowy o pracę. Pani minister, która to w 2017 r. przeforsowała, twierdziła, że wyłącznie nauczyciele zatrudnieni w taki sposób dają gwarancję odpowiedniego poziomu nauczania. Czyli, jej zdaniem, profesjonalizm wynika wyłącznie z formy zatrudnienia, a nie z kwalifikacji czy zdolności danej osoby. Nauczyciele nie mieli nic do powiedzenia, wepchnięto ich w ten system na siłę. Zaraz potem dopuszczono zatrudnienie poza umową o pracę na cztery godziny tygodniowo, a teraz zwiększa się tę liczbę. A trzeba zauważyć, że zmiana na dziewięć godzin nie dotyczy wszystkich nauczycieli, a jedynie specjalistów, czyli nauczycieli pedagogów, pedagogów specjalnych, psychologów, logopedów i terapeutów pedagogicznych. Bo jest oczywiste, że tych specjalistów brakuje, i żaden np. logopeda nie podejmie zatrudnienia na podstawie umowy o pracę na 1/10 etatu, gdy może to samo wykonywać w ramach wolnego zawodu.
Tak, tylko po co? Komu jest potrzebne, by np. w szkole policealnej dla dorosłych każdy nauczyciel miał umowę o pracę, gdy w zasadzie pracuje na etacie w innej szkole? A skoro zwiększamy limit do dziewięciu godzin, co jak myślę, ma być połową pensum, to dlaczego całkiem tego absurdalnego przepisu nie zlikwidować? A jeszcze te różne zmiany w karcie wprowadza się w trzech ustawach zmieniających, uchwalonych w tym samym dniu. To jakieś legislacyjne dziwactwo.
Nie, nie widzę ani takiej determinacji, ani nawet woli zamanifestowania czegokolwiek. Nauczyciele dostają, co chcą, tylko z wyjątkiem zmiany zasad ustalania podstawy wynagrodzenia i waloryzacji, ale na to też na pewno przyjdzie kolej, bo już i teraz był taki projekt.
Czy mam się narazić i powiedzieć, co myślę? To krótko – tak.
Za więcej pracy należy się większa płaca.
Nie widzę jeszcze jakichś specjalnych nowych tendencji w orzecznictwie, ale na pewno trzeba chronić nauczycieli tak, jak na to zasługują i przede wszystkim jak stanowi prawo. Bo pamiętajmy, że nauczyciel podczas lub w związku z pełnieniem obowiązków służbowych korzysta z ochrony przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych na zasadach określonych w kodeksie karnym. Jak policjant, sędzia czy urzędnik. To musi być egzekwowane, a nauczyciele odpowiednio chronieni. ©℗