Samorząd to nie jest władza, ale społeczność lokalna, wspólnota, która się sama rządzi. Najsilniejsze będą te gminy, które potrafią wykorzystać potencjał obywateli. Muszą ich jednak skutecznie zachęcić do działania.
Czy trzeba zwiększyć udział obywateli w pracach samorządów? Obecnie jest on niewielki.
Marek Wójcik (wiceminister administracji i cyfryzacji) Za kilkanaście lat najsilniejsze samorządy to nie będą te, które mają największe budżety, ale właśnie te, które potrafią włączyć w zarządzanie swoich obywateli. Dzięki temu będą miały wysoki potencjał społeczny. Pracujemy nad zamianami. W trakcie prac parlamentarnych są dwie propozycje. Pierwsza, przyjęta właśnie przez Sejm, to rządowa nowelizacja ustawy o samorządzie gminnym oraz niektórych innych ustaw. Wprowadza ona nie tylko mechanizmy, które zachęcają gminy i powiaty do współpracy między sobą, ale także zapewnia im instrumenty do bardziej elastycznego kształtowania np. struktury wewnętrznej urzędów czy też tworzenia centrów usług wspólnych.
Jednak większość rozwiązań, które włączają obywateli w życie publiczne, jest zawartych w prezydenckim projekcie ustawy o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym na rzecz rozwoju lokalnego i regionalnego. Jest w nim mowa m.in. o stowarzyszeniach aktywności lokalnej. Zależy nam, aby tempo prac nad tą ustawą zdecydowanie przyspieszyło.
Rozmawiamy również z Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej o wprowadzeniu do ustawy o pożytku publicznym i wolontariacie zapisów, które kształtowałyby instytucję partnerstwa publiczno-społecznego. To narzędzie nie tylko znakomicie włączyłoby obywateli w opiniowanie tego, co robi władza samorządowa, ale również w realizację zadań publicznych. Istotą tego typu partnerstwa jest współdziałanie organizacji pozarządowych, grupy obywateli czy nawet pojedynczych osób z jednostkami samorządu terytorialnego w realizacji lokalnych projektów społecznych. Taka współpraca odbywałaby się na zasadzie równorzędności stron, a nie relacji zamawiający – wykonawca (nie jest to zlecanie zadań).
Jarosław Jóźwiak (wiceprezydent Warszawy) Jeżeli chodzi o aktywność obywateli, nie jest źle. Widzę progres. Zanim zacząłem pracę w administracji, działałem w jednej z pierwszych organizacji pożytku publicznego. Obecnie są ich tysiące. Kiedyś głównym partnerem dla samorządów były właśnie organizacje pozarządowe. Dzisiaj mamy partnerstwa z różnymi nieformalnymi podmiotami – grupami sąsiedzkimi, a także poszczególnymi osobami, które chcą brać udział w pracach samorządu. Zatem krąg zainteresowanych się rozszerza. Przykładem może być udział warszawiaków w budżecie partycypacyjnym. Cieszy się on coraz większym zainteresowaniem. Tworzymy też centra aktywności lokalnej, czyli punkty, w których obywatele mogą się spotkać i porozmawiać na temat koniecznych działań. Stworzyliśmy też poradnik dla mieszkańców, który pokazuje, jak mogą się włączyć w pracę samorządu.
Jerzy Stępień (prezes Trybunału Konstytucyjnego w latach 2006–2008, współtwórca reformy samorządowej) To, co się dzieje u nas, jest konsekwencją odchodzenia od pierwotnej idei, którą mieliśmy na uwadze, tworząc samorządy w latach 1989–90. Została ona zapisana w Europejskiej Karcie Samorządu Lokalnego: samorząd to nie jest władza, ale społeczność lokalna, właśnie wspólnota, która się sama rządzi. Dlatego w pierwszej wersji ustawy o samorządzie lokalnym przewidziano, że rada może wybierać do swoich komisji osoby spoza radnych. Niestety, bardzo szybko ci obywatele, którzy byli aktywni, zgłaszali się, zostali wykluczeni pod różnymi pozorami. Samorząd polski zmierza w bardzo złym kierunku. Gdy w prezydenckim projekcie ustawy o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym pojawiła się propozycja, aby zwiększyć udział obywateli w działaniach lokalnych władz, jeden z prezydentów miast powiedział, że to jest okazja, aby wpuścić oszołomów i sprzeciwiał się temu. To pokazuje, że coraz bardziej nasz samorząd zaczyna być utożsamiany z władzami, czyli wójtami, burmistrzami i prezydentami. Niepokojące je również to, że projekt prezydencki z wielkim trudem się przedziera przez parlament. Niewiele pozostało czasu na jego uchwalenie. Zaczynamy niebezpiecznie dryfować w kierunku wschodniego modelu władzy, czyli kryszy – to jest dach, na który nikt inny nie ma dostępu. Najgorsze, że jest to tendencja ogólnoświatowa. Ostatnio dowiedziałem się, że w Stanach Zjednoczonych gwałtownie spada zainteresowanie sprawami obywateli, powstaje coraz mniej stowarzyszeń. Społeczeństwo amerykańskie tętniło życiem, bo w celu rozwiązania konkretnej sprawy tworzone było stowarzyszenie. Ta tendencja zamiera. W Polsce liczba organizacji społecznych w przeliczeniu na liczbę obywateli jest czterokrotnie mniejsza niż np. we Francji. To pokazuje, że nasze społeczeństwo jeszcze się nie obudziło. W pierwszych wyborach samorządowych frekwencja była na poziomie 42 proc. Dla mnie to był szok, ponieważ byłem przekonany, że będzie ona zbliżona do frekwencji przed wojną, kiedy wynosiła ok. 70 proc. Ostatnio wyniosła ok. 47 proc. W ciągu 25 lat uspołecznienie władz lokalnych zwiększyło się właśnie w takim procencie. Dlatego jestem bardzo zaniepokojony wprowadzeniem zapisu w kodeksie wyborczym, z którego wynika, że np. prezydent nie musi być członkiem społeczności lokalnej. Przecież wybieramy pierwszego obywatela danej wspólnoty. To jest jakaś aberracja. Jest wiele elementów, które prowadzą do tego, że samorząd się nam rozchwiał. Od tego modelu zachodniego, który mieliśmy na uwadze, tworząc w Polsce podwaliny samorządności, przechodzimy do wschodniego, gdzie liczy się silna władza jednoosobowa, a reszta to oszołomy.
Marek Wójcik W mojej ocenie samorząd się nie zmienił. Nie zgadzam się, że idziemy w kierunku wschodnim. To, co jest dzisiaj, nie jest inne niż 25 lat temu. Nigdy nie osiągnęliśmy takiego poziomu, aby mówić, że w Polsce funkcjonuje model zachodni społeczności obywatelskiej.
Jarosław Jóźwiak Wydaje mi się, że ze względu na wzrost świadomości obywatelskiej już teraz wójtowie, burmistrzowie czy prezydenci miast coraz bardziej dzielą się posiadaną władzą, np. poprzez konsultacje społeczne, komisje dialogu społecznego czy budżety partycypacyjne.
Grzegorz Makowski(dyrektor programu Odpowiedzialne Państwo Fundacja im. Stefana Batorego) Uważam, że desant włodarzy nie musi mieć tylko negatywnych przyczyn i skutków. Z jednej strony wygląda to na aberrację, że przywozi się w teczce przyszłego włodarza do wspólnoty samorządowej, z którą niewiele ma on wspólnego. Z drugiej strony jednak czasami zepsucie lokalnych władz i siła brudnej wspólnoty jest tak duża, że tylko to może pomóc. Przykładem jest chociażby Robert Biedroń, obecny prezydent Słupska. Może to być element odświeżający. Rzeczywiście, w wielu samorządach jest krysza, o której wspomniał sędzia Jerzy Stępień, dlatego tylko wprowadzenie człowieka z zewnątrz może coś zmienić.
Andrzej Porawski Elementem ograniczającym udział obywateli w działaniach samorządu były i są partie polityczne. Dlaczego ograniczono udział obywateli? Bo naruszali parytet. Dzisiejszy ustrój samorządowy jest w dużym stopniu wynikiem upartyjnienia. Proszę sprawdzić, jak bardzo większe partie bronią proporcjonalnej ordynacji w dużych miastach. Upartyjnienie szkodzi samorządowi. Kto spowalnia prace nad prezydenckim projektem ustawy? Właśnie partie. PO, która ma w nazwie „obywatelska”, spowalnia te prace.
Marek Wójcik Protestuję. Nie jestem członkiem partii politycznej, ale będę bronił parlamentarzystów. Nie ma sensu poszukiwanie winnych tego, że projekt długo czekał na rozpatrzenie. Zamiast wylewać z tego tytułu krokodyle łzy, lepiej rozwiązywać problemy, poszukując takich rozwiązań, które byłyby akceptowane przez parlamentarzystów, partnerów społecznych, stronę samorządową i rządową. Szansa na uchwalenie tej ustawy wciąż istnieje.
Andrzej Porawski(Związek Miast Polskich) Prace trwają już dwa lata, więc o czym my mówimy. W społeczeństwie, w którym aktywność obywateli nie jest duża (i nie wynika to tylko z urody samorządów), powinniśmy położyć nacisk na stworzenie odpowiednich narzędzi, a potem popularyzować je przez pokazywanie dobrych przykładów, np. warszawskich.
W porównaniu z innymi samorządami Warszawa jest o wiele bardziej zaawansowana pod względem aktywności obywatelskiej oraz namawiania do niej. Bardzo chętnie powierzała niektóre fragmenty swoich działań organizacjom pozarządowym – i to się sprawdziło. Nawet w krajach, które są bardziej rozwinięte od Polski i nie miały tak długiej przerwy w tradycji demokratycznej, nikt się nie wstydzi budowania narzędzi, które na pierwszy rzut oka wyglądają idiotycznie i przeczą domniemanej mądrości obywateli. Przykładowo w Norwegii rada ma ocenić działalność planistyczną miasta i przedstawić plan pracy. I musi to zrobić w pierwszym roku kadencji. W Polsce jest podobny przepis, ale bez tej drugiej części. Wygląda to więc tak, że np. rada Poznania zrobiła to na swojej przedostatniej sesji przed zakończeniem kadencji. To już był zupełny nonsens, ponieważ dokonała tego w momencie, w którym już nic z tym nie mogła zrobić. Zatem takie narzędzia trzeba zapisywać w ustawie, nie martwiąc się, że coś formalizujemy. Bez tego rozmaita aktywność jest oczywiście możliwa i jest podejmowana, ale incydentalnie.
Czy zatem trzeba wprowadzić nowe mechanizmy wspierające udział obywateli w pracach samorządu?
Grzegorz Makowski Problemem jest to, że w przepisach, które dotyczą samorządów, jest wiele legislacyjnych wrzutek, opartych na intuicji, a nie danych i faktach. W mojej ocenie najpierw konieczna jest wnikliwa analiza, na podstawie której będzie można ocenić, co naprawdę w samorządach źle funkcjonuje, a dopiero potem trzeba zmieniać przepisy. Jestem zwolennikiem tworzenia narzędzi, ale mam wrażenie, że czasem idziemy z tym zbyt daleko, odbierając chęć korzystania z nich. Podam przykład inicjatywy lokalnej, która została wprowadzona w 2010 r. do ustawy o działalności pożytku publicznego i wolontariacie. Miała ona ułatwić obywatelom realizację małych projektów (poza organizacjami i nieformalnie) przy wsparciu samorządu.
Nic takiego się nie stało. W skali kraju w porywach takich inicjatyw jest ledwie kilkaset rocznie. Natomiast próba ożywienia tych przepisów w ramach prezydenckiego projektu ustawy o współdziałaniu w samorządzie tylko pogłębi problemy z wykorzystaniem tego mechanizmu. W projekcie tym obudowano inicjatywę dodatkowymi regulacjami. Kompletny absurd. Żeby z niej skorzystać, mieszkaniec musiałby sięgać do jeszcze kilku innych ustaw. Dlatego apeluję o to, aby zawsze dobrze przemyśleć takie interwencje legislacyjne. Bo tworzy się jakieś dziwaczne rozwiązania, rozrzuca się je po kilku ustawach, a w rezultacie nikt z nich nie korzysta.
Marek Wójcik Im więcej mechanizmów wspierających aktywność obywatelską, tym lepiej. Wcale mi nie przeszkadza, że powstają kolejne. Pozwólmy wybierać ludziom to, co dla nich dobre i efektywne, a przede wszystkim uwzględniające lokalne czy też regionalne uwarunkowania.
Można próbować zgromadzić te wszystkie narzędzia w jednej ustawie, co zapewne ułatwiłoby korzystanie z nich. To jest do zrobienia. Ale nie możemy przyjąć, że tylko samorządy terytorialne są odpowiedzialne za budowanie społeczeństwa obywatelskiego. To nie zależy od przepisów, ale od ludzi. Dlatego kluczowa dla zwiększenia aktywności obywatelskiej jest edukacja, przede wszystkim najmłodszych Polaków.
Katarzyna Batko-Tołuć Dosyć już wymyślania nowych praw. Zacznijmy używać tych, które są. Ludzie bardzo często nie są w stanie z nich korzystać, bo jak tylko zaczynają, pojawia się konsternacja. Co innego, gdy władza tworzy przestrzeń – wtedy sprawy są pod kontrolą, a co innego, gdy ludzie mają prawa. Nagle okazuje się, że nie muszą czekać na inicjatywę władz. Zainteresowanie obywateli decyzjami, inwestycjami czy wydatkami budzi niepokój. A urzędnicy zaczynają oceniać, czy pytania są zadawane w słusznym celu, czy nie jest ich za dużo, czy każdemu wolno, czy odpowiedzi nie zostaną wykorzystane przeciw urzędowi. Cóż z tego, że łamią w ten sposób prawo, ważne, ile osób się zniechęci. Obecnie bardzo popularne jest przekonanie, że obywatele pytają za dużo i bez sensu. Tutaj mam zawsze problem, czy polemizować z samym tym założeniem, które świadczy o niezrozumieniu idei prawa do informacji, czy przytaczać dane. Weźmy dane: liczby tego rzekomego nadmiaru wniosków nie potwierdzają, a potencjalna czasochłonność ich rozpatrywania często wynika z kiepskiego zarządzania informacją w urzędzie. Natomiast bardziej niebezpieczne jest zapominanie o służebnej roli administracji. Przypomina mi to sytuację, gdy osoba prowadząca spotkanie finansowane przez gminę poinformowała uczestników, że istnieje coś takiego, jak ustawa o dostępie do informacji publicznej. W konsekwencji została oskarżona o podburzanie ludzi. Obwinia się ludzi, że korzystają ze swoich praw.
Władze samorządowe często też niestety wprowadzają mieszkańców w błąd. Tak było w przypadku funduszu sołeckiego. Obywatele, którzy byli tym instrumentem zainteresowani, często byli informowani przez radców prawnych gmin albo wójtów, na co te pieniądze można przeznaczyć. Niestety – często niezgodnie z prawdą. Dlatego w mojej ocenie wprowadzając takie narzędzia, trzeba pilnować, jak są wykorzystywane. Fundusz sołecki udał się również dlatego, że dosyć mocno naciskaliśmy na rady gmin, aby podejmowały uchwały, udzielaliśmy porad, zbieraliśmy i analizowaliśmy dane. I było to możliwe, ponieważ istniał dobry wzorzec w postaci ustawy.
Filip Pazderski(Instytut Spraw Publicznych) Warto pamiętać, że jesteśmy młodą demokracją, która funkcjonuje od 25 lat. A powołujemy się na przykłady państw, gdzie podobne mechanizmy kształtowały się przez wieki. Potrzebujemy zatem czasu na naukę aktywności obywatelskiej. To dotyczy także urzędników. To, na czym powinniśmy się skupić, to jakość funkcjonowania już istniejących narzędzi, z których mogą korzystać obywatele. Jeśli przyjrzymy im się dokładniej, to dostrzeżemy, że nadal mają one wiele mankamentów.
Dobry przykład to budżety partycypacyjne, które są często traktowane instrumentalnie, do zbijania lokalnego kapitału politycznego – bez włączania do współpracy możliwie jak największej grupy mieszkańców. Powinniśmy zastanowić się nad tym, jak otworzyć samorządy na obywateli. Ludzie zaczynają być wyraźnie zmęczeni poczuciem, że nic nie mogą zrobić, bo decyzje są podejmowane ponad ich głowami, a udział w wyborach nic nie zmieni, skoro często wygrywają ci sami ludzie, rządzący przez kolejne kadencje.
Pewnym sprawdzianem dla władz, także lokalnych, będzie sposób stosowania nowej ustawy o petycjach, która wchodzi w życie od września tego roku. Nakłada ona na administrację obowiązek relatywnie szybkiego rozwiązania poruszanej przez obywateli w takim wniosku sprawy. Od sposobu postępowania z petycją i sposobu wytłumaczenia jej autorom przyczyn podjęcia konkretnych decyzji będzie zależało, czy Polacy zechcą częściej korzystać z tego mechanizmu i podpowiadać w ten sposób władzom, co powinny zrobić.
Budżety partycypacyjne wywołują wiele emocji. Zdaniem niektórych to działania pozorowane i kontrolowane. Czyli z jednej strony samorząd daje obywatelom możliwość zadecydowania, na co mają być wydane pieniądze. A z drugiej to jednak władza decyduje, ile tych pieniędzy będzie, a urzędnicy oceniają wnioski obywateli. Czy sprawa wymaga ustawowego uregulowania?
Jarosław Jóźwiak Jeśli chodzi o narzędzia wspierające aktywność obywatelską, dobrze by było, aby zostały wprowadzone. Ale na chwilę obecną radzimy sobie i bez nich – czego przykładem jest np. budżet partycypacyjny. W Warszawie ma on pewną specyfikę, ponieważ na straży jego wdrożenia nie stoją sami urzędnicy, tylko rada budżetu partycypacyjnego, która składa się w połowie z przedstawicieli mieszkańców i organizacji pozarządowych, a w drugiej – z przedstawicieli urzędu i radnych. Ten proces zatem jest bardzo uspołeczniony. Urząd bardzo zdecentralizował swoje kompetencje w tej sprawie.
Andrzej Porawski Uważam, że budżety partycypacyjne w miastach nie powinny być usztywniane w żaden sposób. Doświadczenia zagraniczne pokazują, jak wiele różnych ich wariantów może zostać stworzonych. W Niemczech w niektórych miejscach zrezygnowano z jednorocznych budżetów, a obywatele pracują nad wieloletnimi planami. Trwa też edukacja dotycząca budżetów partycypacyjnych. Analiza ostatnich paru lat pokazuje, że miasta starają się włączyć obywateli w kształtowanie zasad tego mechanizmu i uatrakcyjnić go. To idzie w dobrą stronę.
Jerzy Stępień Cieszę się, że nie używa się już określenia „budżet obywatelski”, które do niedawna było na ustach wszystkich. Budżet partycypacyjny w Polsce sprowadzony jest do jednego procenta – o takich pieniądzach mogą decydować obywatele. Oznaczałoby to, że pozostałe 99 proc. to budżet nieobywatelski. Proponuję zatem nową nazwę dla tego jednego procenta – „budżet ogryzkowy”, ponieważ lepiej oddaje istotę rzeczy. Zastanawiałem się, skąd ta instytucja pojawiła się w Polsce. Okazuje się, że inspiracją była Ameryka Południowa i to, co zrobiono w Porto Alegre. Tyle tylko że po głębszym zbadaniu okazało się, że tam w rękach obywateli jest 100 proc. budżetu.
Jarosław Jóźwiak Nie zgadzam się z oceną wysokości tego funduszu. W skali całego budżetu samorządu rzeczywiście jest to zazwyczaj 1 proc. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę budżet z pominięciem wydatków obligatoryjnych, np. na pensje nauczycieli, komunikację miejską itp., to okaże się, że wolnych środków, które pozostają do dyspozycji, jest znacznie mniej. A z tego przynajmniej kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt procent to budżet partycypacyjny, o którym decydują mieszkańcy. To nie jest już wtedy taki ogryzek. Zdarzało się nawet, że radni niektórych dzielnic oburzali się, że oni nie decydują o żadnych środkach, bo to, co zostaje, stanowi budżet partycypacyjny.
Katarzyna Batko-Tołuć Zastanawialiśmy się, czy dałoby się przenieść rozwiązania z funduszu sołeckiego do miast. Naszym zdaniem byłaby to dobra rzecz. Na przykład zamiast plebiscytu, na co wydawać pieniądze, mielibyśmy dyskusję na ten temat. My byśmy więc chętnie widzieli ustawę o budżetach partycypacyjnych wymuszającą pewne reguły gry.
Marek Wójcik Przed laty, jak wprowadzaliśmy fundusz sołecki, zastanawialiśmy się, czy warto, aby dotyczył nie tylko wsi, ale również miast. Wówczas z tego zrezygnowaliśmy, bowiem nie chcieli tego przedstawiciele samorządów miejskich. Sadzę jednak, że po sześciu latach dobrych doświadczeń warto wrócić do idei uruchomienia podobnego instrumentu w gminach miejskich. Warto o tym dyskutować. Nie chodzi koniecznie o środki z budżetu państwa – obecnie rocznie do funduszy sołeckich dopłacamy 120 mln zł – ale o stworzenie systemowych mechanizmów przekazywania pieniędzy w ręce obywateli. Rzecz jasna z dużą autonomią samorządów w zakresie kształtowania szczegółowych rozwiązań na poziomie lokalnym.
Filip Pazderski Z badań wynika, że lekcję do odrobienia mają także organizacje pozarządowe. Bywają one niechętne włączaniu społeczności lokalnych do swoich przedsięwzięć. Brakuje w ich działaniach społecznego zakorzenienia. Wolą stawać się partnerami samorządów, niż rozmawiać z ludźmi. Pewnie część z nich nie chce narażać się decydentom, od których często zależy możliwość ich funkcjonowania. Ale to pogłębia jeszcze obecny stan, gdzie działalność organizacji nie jest znana społeczeństwu i nie jest przez nie rozumiana. To jest jeden z przykładów, że w naszym społeczeństwie jest niski poziom zaufania i słaba wiedza o zasadach demokracji. Dlatego chciałem przyłączyć się do postulatu wzmocnienia edukacji obywatelskiej.
W mojej ocenie nie ma jednak woli, by coś tutaj zmienić. Rządzący powołują się na badania międzynarodowe, mówiące, że Polska zajmuje pod tym względem wysokie miejsce na świecie.
Chodzi jednak o rankingi, które uwzględniają wyniki testów i aspekty formalne – np. to, ile jest godzin odpowiednich zajęć w programach nauczania. Pod tym względem rzeczywiście nie jest źle. Edukację obywatelską rozpoczyna się już na poziomie gimnazjum (choć to i tak za późno) w wymiarze jednej godziny tygodniowo. Problem jest w tym, czego oraz jak się uczy. Liczy się wiedza pamięciowa, a nie praktyczne jej wykorzystanie np. w szkole. Zajęcia prowadzą też często niedostatecznie przygotowani nauczyciele, którzy sami nie praktykują aktywności społecznej. Ale największy kłopot to sama szkoła, której sposób funkcjonowania dalece odbiega od demokratycznego. Młodzi ludzie powinni się uczyć, jak być aktywnymi obywatelami, ale znaczną część dnia mają do czynienia ze strukturą społeczną, która jest wysoce zhierarchizowana i nie uwzględnia ich zdania. W rezultacie, nawet jeśli poznają na lekcjach zasady społeczeństwa demokratycznego, to nie odczują, co to znaczy stosować je w praktyce, i nie zrozumieją, czemu warto to robić. Ale to jest także olbrzymie zadanie dla rodziców, którzy powinni bardziej korzystać z przysługującego im prawa do włączania się w życie szkoły.
Marek Wójcik Moje hasło odnośnie do dzisiejszej dyskusji to: nie dam się przekonać! Nie dam się przekonać, że decydenci samorządowi są irracjonalni i masowo działają przeciwko swoim obywatelom, którzy są równocześnie ich wyborcami. Że jedynymi instrumentami, które zachęcają do aktywności społecznej, są instrumenty ekonomiczne. Że to bariery prawne i brak niektórych regulacji nie pozwalają ludziom na aktywność w ramach swojej wspólnoty. Przede wszystkim jednak nie dam się przekonać, że Polska jest czarną dziurą na światowej mapie społeczeństwa obywatelskiego. Nie jest tak źle, biorąc pod uwagę uwarunkowania historyczne, kulturowe i polityczne.
Z drugiej strony czeka nas ciężka praca organiczna, dotycząca tworzenia klimatu przyjaznego aktywności obywatelskiej. Chodzi o to, żeby ludzi aktywnych było jak najwięcej i żeby ich nie zniechęcać nadmiernymi regulacjami, które niemalże przypominają, jaką nogę należy postawić w marszu po nodze prawej.
Kluczowe będzie przekonanie wszystkich, że trzeba nam większego zaufania do siebie w życiu publicznym. Jeśli bowiem ludzie nie ufają władzy i słabnie ich identyfikacja ze wspólnotą samorządową (czy szerzej z państwem), to tym bardziej przestają ufać sobie. W konsekwencji mamy do czynienia ze zjawiskiem rozpadu więzi społecznych. Nawet podczas dzisiejszej dyskusji padały stwierdzenia potwierdzające, że brak zaufania w życiu publicznym stał się niechlubną codziennością.
Katarzyna Batko-Tołuć Zaufanie pojawia się wtedy, gdy jest przestrzegane prawo. Silne instrumenty wymuszające praworządność mogłyby w tym pomóc. Wiem, że krytycy będą mówić o przeregulowaniu, ale dlatego że wciąż liczą, iż pewne procesy zadzieją się same. Z naszego oglądu sytuacji wynika, że bardzo pomógłby ludziom działającym lokalnie ustawowy nakaz publikowania wybranych informacji w internecie w określonym czasie. Teraz – jeśli jakiś wójt nie zechce – mieszkańcy nie mają możliwości doprowadzić do opublikowania informacji w określonym czasie. Bo ustawa o dostępie do informacji publicznej nie mówi, kiedy coś ma się znaleźć w BIP. Wiele ważnych dla ludzi komunikatów w internecie się nie pojawia, choć odciążyłoby to urzędy od odpowiadania na wnioski. Taka wymuszona otwartość miałaby szansę z czasem stać się nawykiem, czymś normalnym. Nie byłoby o co kruszyć kopii i ludzie zajęliby się mówieniem o tym, co z danego komunikatu wynika dla ich wspólnoty.
Ten proces zaszedł w przypadku funduszu sołeckiego. Obywatele szybko się zorientowali, że ich decyzje są wiążące i co to dla nich oznacza. Dla nas te dwie ustawy – o funduszu sołeckim i dostępie do informacji publicznej – są kluczowe. Bo one wyraźnie określają obowiązki administracji lub zabraniają jej nadmiernej ingerencji. Inne narzędzia są miękkie i w wielu miejscach zadziałały. Ale wciąż są to raczej dobre praktyki. One też są konieczne, ale jeśli chcemy oddać głos obywatelom, warto wykorzystywać i dopracowywać rozwiązania, które dają im jak największą moc decyzyjną.