Włodarze obawiają się, że wskutek złagodzenia przepisów referendalnych niewielka grupa mieszkańców będzie mogła bez większego trudu ich odwołać lub zdecydować, że nie ma opłat za wywóz śmieci. Projekt zmian ma duże szanse na uchwalenie

Samorządowcy nie kryją obaw przed wejściem w życie projektu nowelizacji ustawy z 15 września 2000 r. o referendum lokalnym (t.j. Dz.U. z 2019 r. poz. 741) autorstwa posłów Kukiz’15. W ubiegłym tygodniu pracowały nad nim sejmowe komisje i zadecydowały o skierowaniu go do drugiego czytania. Nowelizacja, której celem jest ułatwienie zorganizowania lokalnego referendum, ma duże szanse na wejście w życie. Powód? Z nieoficjalnych informacji wynika, że ten akt prawny zyskał poparcie obecnej ekipy rządzącej w zamian za głosy posłów Kukiz’15 przy procedowaniu ustawy wiatrakowej.

Niższe progi

Zmiany, które mają prowadzić do zwiększenia szans na skuteczne przeprowadzenie lokalnego plebiscytu, były już forsowane w poprzedniej kadencji w Sejmie. W tej kadencji projekt nowelizacji ustawy o referendum lokalnym, który został wniesiony w październiku 2021 r., również trafił do zamrażarki sejmowej. Prace nad nim jednak zostały wznowione pod koniec ubiegłego tygodnia i mimo zastrzeżeń korporacji samorządowej, a także Sejmowego Biura Legislacyjnego, projekt zyskał akceptację większości członków komisji.
Zaproponowane zmiany składają się z dwóch części - pierwsza polega m.in. na wydłużeniu terminów związanych ze zorganizowaniem referendum, a druga dotyczy progów wyborczych, które mają zostać obniżone.
- Obecnie ponad 90 proc. referendów jest nieważna. Dzieje się tak z uwagi na niską frekwencję, a ich wywoływanie i przeprowadzanie jest trudnym wyzwaniem. Dlatego chcemy w pierwszej kolejności doprowadzić do zmniejszenia o połowę liczby obywateli do zainicjowania tego referendum i wydłużenia z dwóch do sześciu miesięcy czasu na zbieranie podpisów pod taką inicjatywą - wyjaśnia Jarosław Sachajko, jeden z liderów Kukiz’15.
Obecnie referendum przeprowadza się co do zasady z inicjatywy organu stanowiącego danej jednostki samorządu terytorialnego lub na wniosek co najmniej 10 proc. uprawnionych do głosowania mieszkańców gminy lub powiatu albo 5 proc. uprawnionych do głosowania mieszkańców województwa.
- Chcemy też doprowadzić do zmniejszenia progu frekwencyjnego wymaganego do ważności referendum do 15 proc. i do trzech piątych głosów oddanych w wyborach na wójta, burmistrza lub prezydenta miasta w przypadku odwoływania tego organu - mówi Jarosław Sachajko.
Z obowiązujących przepisów wynika, że referendum lokalne uważa się za ważne, jeśli wzięło w nim udział co najmniej 30 proc. uprawnionych do głosowania. Z kolei jest ono ważne w sprawie odwołania organu jednostki samorządu terytorialnego pochodzącego z wyborów bezpośrednich (np. wójta) w przypadku, gdy udział w nim wzięło nie mniej niż trzy piąte liczby biorących udział w jego wyborze.
Zaproponowana nowelizacja miałaby obowiązywać od stycznia 2024 r.

Duży sprzeciw

Uchwalenie tych zmian, które według autorów nie są radykalne, budzi duży sprzeciw wśród samorządów.
- Jestem od czterech lat na tym stanowisku i miałem jedno referendum odwoławcze. Zaproponowane rozwiązania są antyobywatelskie i będą generować tylko konflikty społeczne. W dobie elektroniki nie ma problemów ze zbieraniem podpisów pod taką propozycją. Z kolei niski próg może spowodować zalew inicjatyw referendalnych, np. osób proponujących, aby woda i śmieci w gminie były za darmo - wylicza Krzysztof Wójtowicz, burmistrz Miasta i Gminy Skała (woj. małopolskie). Dodaje, że autopoprawka dotycząca trzech piątych głosów oddanych za odwołaniem lokalnego włodarza jest nielogiczna, bo aby został wybrany, musi uzyskać ponad 50 proc. głosów, ale aby stracił stanowisko, nie musi już przekraczać tego progu z ogólnej liczby głosów.
Samorządowiec ze Skały zaznacza również, że u niego referendum odwoławcze spowodowało 12 miesięcy destabilizacji w całym urzędzie.
Oburzenia co do proponowanych rozwiązań nie kryją też inni samorządowcy.
Adrian Pokrywczyński, ekspert ze Związku Powiatów Polskich, mówi wprost, że jest przeciwny wejściu w życie tego projektu.
- Nie jest to drobna korekta, ale zmiana ustrojowa - komentuje.
Zauważa też, że z projektu wykreślono wyraz „istotne”. W efekcie do takich inicjatyw może dochodzić w sprawach nieistotnych.
Autorzy projektu argumentują to tym, że w niektórych stanach w USA jest możliwość przeprowadzenia referendum bez wymogu minimalnego progu i nikt tam się nie obawia, że mieszkańcy będą nadużywać tego demokratycznego prawa.
Samorządowcy jednak przekonują, że tego typu zmiany nie powinny być w ogóle procedowane.
- Ta nowelizacja jest po prostu niepotrzebna. Zaproponowane rozwiązania prowadzą do naruszenia art. 170 Konstytucji RP i art. 3 Europejskiej Karty Samorządowej. Te propozycje są przeciwko samorządom wybranym w wyborach powszechnych i bezpośrednich. Nie może być tak, że niewielka grupa wyborców będzie odwoływała organ wykonawczy wbrew woli większej grupy mieszkańców, którzy akurat w tym referendum nie brali udziału - mówi Marek Wójcik, ekspert Związku Miast Polskich.

Margines referendalności

Eksperci nie mają tak krytycznej opinii o projekcie jak samorządowcy.
- Nie bójmy się demokracji. Przy wydłużonej obecnie z czterech do pięciu lat kadencji samorządowej taki bat jest potrzebny, aby nikt z lokalnych włodarzy nie osiadał na laurach - mówi prof. Stefan Płażek, adwokat i adiunkt z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
- Obecne regulacje dotyczące referendów lokalnych są martwe. Wprowadzenie większego marginesu referendalności jest dobrym kierunkiem. Co do proponowanych progów, to trzeba poczekać, jak te regulacje zadziałają w praktyce. Oczywiście tym narzędziem można kogoś skrzywdzić, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby włodarz mobilizował również swój elektorat do działania. Szwajcaria jest dobrym przykładem na to, że referenda są przeprowadzane w niemal każdej sprawie i takie rozwiązanie się sprawdza - dodaje profesor. ©℗
Wnioskowanie o referendum w sprawie odwołania lokalnego włodarza / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe