To, czy Polska dostanie pieniądze na wsparcie ukraińskich uchodźców, zależy od dobrej woli Komisji Europejskiej. Wydajemy ogromne fundusze z budżetu krajowego na ten cel, liczone w miliardach złotych - mówi Piotr Wawrzyk, wiceminister spraw zagranicznych.
To, czy Polska dostanie pieniądze na wsparcie ukraińskich uchodźców, zależy od dobrej woli Komisji Europejskiej. Wydajemy ogromne fundusze z budżetu krajowego na ten cel, liczone w miliardach złotych - mówi Piotr Wawrzyk, wiceminister spraw zagranicznych.
Na jaką pomoc możemy liczyć od innych państw w przypadku kolejnej fali ukraińskich uchodźców?
Nie razie nic nie wskazuje na to, aby taka kolejna fala miała nastąpić. Ale oczywiście jesteśmy przygotowani na różne scenariusze. Przy pierwszej fali przećwiczyliśmy zasady działania, więc nie powinno być problemu. Zwracam też uwagę na to, że różne instytucje - zarówno państwowe, samorządowe, jak i organizacje pozarządowe - też są przyszykowane. Z punktu widzenia procedur czy instytucji jesteśmy gotowi, więc z takimi problemami, jakie wystąpiły wiosną, powinniśmy sobie poradzić. Jednak mogą zdarzyć się sytuacje, które nas zaskoczą - tutaj główna odpowiedzialność spoczywa jednak na Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, a nie na Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Przedstawiciele MSWiA twierdzą, że kolejne 100 tys. czy nawet 200 tys. uchodźców Polska udźwignie, ale następnej porównywalnej fali z wiosny, czyli milionów uchodźców - niekoniecznie. To za duże obciążenie i może doprowadzić do załamania się systemu - edukacji, ochrony zdrowia, pomocy społecznej itd. Dlatego pytam, czy MSZ zawarło porozumienie z innymi krajami, np. w sprawie relokacji ukraińskich uchodźców.
Nie zamierzamy nikogo zmuszać do zmiany miejsca pobytu i wyjechania do innego kraju. Jeżeli ktoś, w tej ewentualnej drugiej fali będzie chciał u nas zostać - to u nas zostanie, jeżeli będzie chciał wyjechać - to wyjedzie. Natomiast osobną kwestią są rozmowy na ten temat z innymi krajami i w tym kontekście z jednej strony prowadzimy je na poziomie unijnym w ramach instytucji UE, a z drugiej rozmawiamy o wsparciu dla Polski, gdyby do tej fali doszło.
I jakie są ustalenia? Na co możemy liczyć?
Pewne środki się pojawiły, ale to nie są duże pieniądze. Komisja Europejska nie chce nam dać funduszy adekwatnych do skali problemu, z jakim się mierzymy. To są przecież miliony osób, którym musimy pomóc. Porównajmy to do sytuacji Turcji: w 2015 r. mierzyła się z napływem uchodźców i dostała wsparcie z UE w wysokości 6 mld euro na o wiele mniejszy problem. Natomiast nam się odmawia nawet cząstki tej kwoty. To też sceptycznie wpływa na inne kraje, które mogłyby potencjalnie przejąć część uchodźców. Trudno więc mówić o konkretnych ustaleniach.
Polska dostała jak na razie 144 mln euro…
Właśnie, a przecież pieniądze, które wydajemy na pomoc uchodźcom, są ogromne, liczone w miliardach złotych. Płyną one szerokim strumieniem zarówno do samorządów, jak i NGO. To wszystko jest finansowane z naszego krajowego budżetu.
Od czego zależy przyznanie Polsce wsparcia finansowego na pomoc uchodźcom?
Od dobrej woli Komisji Europejskiej.
A ma to związek z kamieniami milowymi, które blokują wypłatę pieniędzy w ramach Krajowego Plany Odbudowy?
Nie. To są zupełnie niepowiązane kwestie. Nie łączymy tego - ani Unia, ani my. To są odrębne sprawy. Nikt tego nie wiąże, bo każdy zdaje sobie sprawę ze znaczenia problemu uchodźczego.
To co w takim razie blokuje przyznanie Polsce tych pieniędzy?
KE jest dysponentem unijnych pieniędzy. Możliwe, że są ujęci tą naszą dobrowolną pomocą i nie widzą potrzeby wspierania nas - nie zdając sobie sprawy ze skali tych wydatków, co staramy się tłumaczyć, przedstawiając koszty, jakie ponosimy. Przecież nasz budżet również nie jest z gumy. Pamiętajmy też, że duża część osób, która przyjechała do Polski, to są matki z dziećmi. Te osoby starają się szybko znaleźć pracę, aby radzić sobie na własną rękę, a nie żyć na koszt naszego państwa. To są dodatkowe wpływy dla naszego budżetu, więc to też musimy uwzględnić w bilansie zysków i wydatków.
Ale nadal i tak wydaje się, że zysk z tego tytułu jest nieporównywalnie mniejszy niż wydatki…
To prawda, to są nieporównywalne liczby. Problem polega na tym, że KE nie chce się zgodzić, aby uruchomić dodatkowe pieniądze na ten cel. Informuje nas, że możemy przesuwać na pomoc uchodźcom pieniądze z innych źródeł, np. polityki spójności, rolnej czy ochrony środowiska itd. Nie zgadzamy się z tym podejściem i apelujemy o stworzenie dodatkowego funduszu dla tych państw, które zmagają się z napływem ukraińskich uchodźców. A KE nie wyraża na to zgody, twierdząc, że - i tu ma po części rację - problem jest tu i teraz, a stworzenie takiego funduszu potrwa miesiące, jak nie lata. Ale minęło już 10 miesięcy od rozpoczęcia wojny i nadal KE nic nie zrobiła w kierunku powołania takiego funduszu solidarnościowego.
Zwłaszcza że przesunięcie pieniędzy z tych programów oznaczałoby uszczuplenie funduszy na projekty, które są w ich ramach realizowane.
Dokładnie tak. Nie chodzi nam o to, aby komuś zabierać te pieniądze, ale aby pojawiły się dodatkowe fundusze na pomoc uchodźcom, bo to dodatkowy, osobny problem, oprócz tych, które mamy w rolnictwie, środowisku itd.
Wspomniał pan, że uchodźcy wsparli polski rynek pracy. Ale mimo osiedlenia się 1,4 mln Ukraińców i zatrudnienia ok. 700 tys. z nich pracodawcy wciąż narzekają na braki kadrowe. Chętnie zatrudniliby cudzoziemców z Dalekiego Wchodu, ale wskazują, że problem leży po stronie konsulatów, w których miesiącami czeka się na termin spotkania w sprawie wiz pracowniczych. Co można z tym zrobić?
To powszechny, globalny problem i nie dotyczy tylko polskich konsulatów, ale także innych - przykładowo w przypadku Stanów Zjednoczonych terminy są dopiero latem… 2024 r., w przypadku kanadyjskich to druga połowa przyszłego roku. U nas średni czas oczekiwania to 3-4 miesiące. Zatem na tym tle tak źle nie wypadamy.
Czy zwiększenie liczby konsulatów rozwiązałoby problem? Np. w Indiach jeden z tych urzędów obejmuje obszar, który zamieszkuje ok. miliard osób…
W Indiach mamy dokładnie dwa konsulaty. Co roku na rynek pracy wchodzi w tym kraju milion dodatkowych osób. W krajach Dalekiego Wschodu mamy ogromną presję migracyjną, nie tylko do Polski. Z kolei my mamy ograniczone zasoby kadrowe, więc rozbudowanie sieci konsulatów pochłonęłoby ogromne pieniądze. Skąd mamy je wziąć? Przykładowo dodatkowe 50 konsulatów oznacza konieczność zatrudnienia pięciuset osób. Staramy się rozładować ten problem, ale nadal jest, więc podejmujemy dalsze prace w tym zakresie.
Jakie?
Rozbudowujemy Centrum Decyzji Wizowych w MSZ, w którym pracownicy MSZ podejmują decyzje wizowe, co odciąża konsulaty. Ponadto wzmacniamy kadrowo placówki, gdzie problem występuje, np. Indie, Turcja, Gruzja, Indonezja. To jest problem ogólnoświatowy. Trzeba też pamiętać, że otrzymanie wizy do Polski oznacza, że ci cudzoziemcy dostają prawo wjazdu do strefy Schengen. Zdarza się, że pracodawca sprowadzi 100 cudzoziemców, a połowa z nich wyjedzie do innych krajów UE. To nagminny problem. Zawsze się tak zdarza, że część z tych obcokrajowców, którzy deklarują chęć pracowania w Polsce, nawet nie pojawia się w pracy u polskiego pracodawcy, odnajdują się gdzieś za granicą, np. w Niemczech. Jadą tam, gdzie otrzymują lepsze płace.
Czy da się ten system uszczelnić?
To jest nieweryfikowalne. Nigdy nie ma pewności, czy rzeczywiście obcokrajowiec chce jechać do Bydgoszczy czy Krakowa i tam pracować, czy tylko szuka furtki, by dostać się do strefy Schengen. Nawet jeżeli uda im się uzyskać wszystkie pozwolenia na legalną pracę w Polsce, to wolą pracować nielegalnie w innych krajach UE, by więcej zarobić.©℗
Rozmawiała Urszula Mirowska-Łoskot
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama