Przez ostatnie 20 lat żadna partia rządząca nie postawiła się w kontrze do antyinteligenckiej emocji. Nie jest przypadkiem, że kolejne ekipy bez trudu ogłaszały oszczędności w sektorze publicznym.
Poza kwietniową wypowiedzią Donalda Tuska o 20-procentowej podwyżce dla budżetówki, której sam autor już chyba nie odważył się powtórzyć, problem waloryzacji płac nauczycieli, pielęgniarek, policjantów czy urzędników pozostaje niezauważony
Marcin Kędzierski, publicysta. Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego
Można się spierać o definicję liberalnej demokracji, ale większość zgodzi się z tezą, że jej ważnym elementem jest zapewnienie praw i swobód wszystkim członkom społeczeństwa. Dlatego z tak dużą uwagą traktuje się grupy, które potencjalnie mogą doświadczać wykluczenia. Oczywiście na różnych etapach katalog owych grup się zmieniał – wpierw byli to chłopi, później kobiety, mniejszości etniczne, niepełnosprawni, dzieci, wreszcie osoby nieheteronormatywne. Istotą pozostawała zawsze chęć zagwarantowania im możliwości równego, pełnoprawnego uczestnictwa we wspólnocie politycznej.
Liberalno-demokratyczna zasada formalnej równości wszystkich obywateli stanęła u podstaw współczesnego państwa. Zaczęło ono też prowadzić polityki mające na celu realizację tej właśnie zasady. Z czasem określono ją mianem sprawiedliwości, choć pojęcie to jest bardzo wieloznaczne. Przyjęło się jednak, że sprawiedliwe państwo troszczy się o równe szanse dla wszystkich. Tak narodziły się system ubezpieczeń społecznych i zabezpieczenia emerytalnego czy usługi publiczne, choćby w postaci wymiaru sprawiedliwości, edukacji i ochrony zdrowia. Wreszcie tak narodziła się polityka konkurencji z jej sztandarowym celem w postaci przeciwdziałania tworzeniu się monopoli.
Kaganek równości
Osiągnięcie wspomnianej sprawiedliwości zawsze wymagało zainwestowania sporych zasobów – nie tylko finansowych, ale przede wszystkich ludzkich. W ten sposób powoli, ale systematyczne rodził się sektor publiczny. Tworzyli go nauczyciele, policjanci, pielęgniarki, lekarze, sędziowie i prokuratorzy czy pracownicy administracji publicznej. W miarę emancypacji kolejnych wykluczonych do tej pory grup i ich rosnących oczekiwań zwiększała się liczba zadań stawianych państwu. Wraz z nimi rosło zatrudnienie w sektorze publicznym. Tak w dużym uproszczeniu ukształtowało się współczesne państwo dobrobytu, w którym pokaźną część PKB stanowią wydatki publiczne finansowane z podatków.
Pierwotnie ci, którzy nieśli „kaganek równości”, cieszyli się społecznym uznaniem. Nauczyciel, który wyprowadzał wieś z analfabetyzmu, czy lekarz, który dawał wielu chorym pogodzonym z losem nadzieję na powrót do zdrowia, cieszyli się wysokim statusem społecznym. Nawet jeśli nie przekładał się on bezpośrednio na wynagrodzenie (np. nauczyciele nigdy nie należeli do najzamożniejszych grup zawodowych w Polsce), to stanowił wystarczającą zachętę do wyboru drogi kariery zawodowej właśnie w sektorze publicznym. Tak z kolei (znów w uproszczeniu) narodziła się inteligencja – specyficzna grupa, która sama siebie definiowała jako klasę średnią, nie tyle nawet na podstawie dochodów, co raczej określonego stylu życia.
Inteligencja odegrała fundamentalną rolę w drugiej połowie XX w. Nawet jeśli w czasach PRL główną rolę odgrywała klasa robotniczo-chłopska, to właśnie inteligencja była gwarantem utrzymania systemu politycznego. Jeśli przyjrzeć się bowiem buntom przeciw komunistycznej władzy, rzadko były inspirowane właśnie przez nią. Komitet Obrony Robotników czy Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela to w całej historii PRL margines. Większość inteligencji stała w milczeniu murem za komunistyczną władzą.
Prywaciarze i darmozjady
Dlaczego w ogóle o tym wspominam ponad 30 lat po transformacji ustrojowej? W moim odczuciu tamte doświadczenia odcisnęły wyraźne piętno na losie współczesnej polskiej inteligencji zatrudnionej w budżetówce. Zarówno na Zachodzie, jak i w krajach postkomunistycznych, począwszy od lat 80. XX w. (u nas od 1989 r.) za sprawą pojawienia się tzw. konsensusu waszyngtońskiego i idei nowego zarządzania publicznego, która uruchomiła proces prywatyzacji usług publicznych, stopniowo zaczęło maleć znaczenie państwa. Społeczeństwa przyzwyczajone do równości zapragnęły czegoś więcej, co obiecywał im globalizujący się neoliberalny kapitalizm. Sprawiedliwość i równość zaczęły pomału schodzić z głównej sceny – a wraz z nimi zastępy pracowników sektora publicznego. Społeczny status inteligencji systematycznie podupadał.
Proces ten w moim odczuciu nabrał znacznie większego tempa w Polsce właśnie ze względu na komunistyczną przeszłość. Oto rząd dusz zaczęli przejmować „prywaciarze”. Unia Wolności, która funkcjonowała w polityce lat 90. XX w. i stanowiła bastion inteligencji, stosunkowo szybko zniknęła ze sceny. Polityczna rewolucja 2005 r., która ukształtowała obowiązujący do dziś „popisowy” duopol, bazowała już na innych grupach społecznych, głównie przedsiębiorcach, a po 2015 r., za sprawą rządów Zjednoczonej Prawicy, także klasie ludowej. Cechą łączącą obie te grupy jest głęboko zakorzeniona pogarda wobec inteligencji, czyli „darmozjadów”, którzy podtrzymywali na swoich barkach wrogi komunistyczny reżim, a dziś żyją na koszt ludzi naprawdę ciężko pracujących. Choć to doświadczenie anegdotyczne, jako syn nauczycielki i żołnierza zawodowego na własnej skórze odczuwałem tę niechęć – i to jeszcze 20 lat po transformacji.
Nie chciałbym usprawiedliwiać inteligencji, której niektórzy przedstawiciele długo nie szczędzili pogardy „prywaciarzom” i „robolom” – echa tego myślenia wciąż da się słyszeć w manifestacjach Komitetu Obrony Demokracji czy wypowiedziach o „wyjątkowej kaście”. Zresztą pogarda ta była skutecznie karmiona resentymentem. Oto bowiem inteligencja jako grupa doświadczała nie tylko spadku relatywnych dochodów, ale – co gorsza – utraty społecznego statusu. Ludzie, którzy nienawidzili swoich belfrów z okresu PRL-owskiej szkoły, mogli wreszcie gardzić nauczycielami pariasami w III RP. Ci ostatni nie byli już bowiem swoistym elementem aparatu władzy.
Spadek społecznego znaczenia inteligencji skutkował jednak wzmacnianiem się selekcji negatywnej – nauczycielami, policjantami czy urzędnikami zostawali albo ludzie z pasją i misją, albo osoby, które nie umiały sobie znaleźć innego, lepszego zajęcia. Tych pierwszych statystycznie zwykle jest garstka, a o poziomie jakości usług publicznych decyduje ta pozostała część. Nie powinno być zatem zaskoczeniem, że obywatele zaczęli być coraz mniej zadowoleni z usług publicznych i ci, których było na to stać, ograniczyli swoje kontakty z sektorem publicznym do absolutnego minimum. To tworzyło polityczną przestrzeń, by jeszcze bardziej ograniczyć wydatki budżetu państwa na administrację, edukację, ochronę zdrowia czy policję.
Wyścig do dna
Przez ostatnie 20 lat żadna partia rządząca w Polsce nie postawiła się w kontrze do tej społecznej antyinteligenckiej emocji. Nie jest przypadkiem, że kolejne ekipy bez większego trudu ogłaszały oszczędności w sektorze publicznym. Tak zrobił premier Donald Tusk w czasie kryzysu lat 2008–2009, tak też uczynił premier Mateusz Morawiecki w czasie pandemii COVID-19. W konsekwencji sytuacja materialna osób zatrudnionych w budżetówce zaczęła się robić zła, a jeśli dodać do tego szalejącą od kilkunastu miesięcy inflację – wręcz dramatyczna. Nie chodzi nawet o to, że milczeniem traktowane są postulaty podwyżek. Gorsze jest to, że w debacie publicznej w zasadzie nie ma tematu waloryzacji płac o wskaźnik inflacji. Sprawa waloryzacji, jeśli już się gdzieś pojawia, to raczej w kontekście emerytów, ważnej grupy wyborczej, ewentualnie świadczeń społecznych w rodzaju 500+. Poza kwietniową wypowiedzią Donalda Tuska o 20-procentowej podwyżce dla budżetówki, której sam autor już chyba nie odważył się powtórzyć, problem waloryzacji płac nauczycieli, pielęgniarek, policjantów czy urzędników pozostaje niezauważony. Podobnie jak niemal niezauważane są problemy finansowe samorządów spowodowane obniżką stawki PIT do 12 proc. A przecież gorsza kondycja finansowa gmin czy powiatów przełoży się na jeszcze trudniejszą sytuację materialną tej części sektora publicznego, która jest zatrudniona przez samorząd. Wystarczy przypomnieć, że centralna subwencja oświatowa pokrywa już mniej niż dwie trzecie wydatków niezbędnych do sfinansowania działalności szkół publicznych w Polsce.
Sam zadaję sobie pytanie, czy i gdzie leży granica tego wyścigu do dna. Czy istnieje taki punkt, po osiągnięciu którego zarówno społeczeństwo, jak i wpatrzeni w sondaże politycy uznają, że trzeba zwiększyć nakłady na sektor publiczny? Mam coraz większe obawy, że przeświadczenie wielu pracowników budżetówki, iż gorzej być już nie może, okaże się błędne. Nie sądzę, aby czekająca nas jesienią katastrofa związana z brakami nauczycieli do prowadzenia zajęć w wielu szkołach zmieniła społeczne podejście. Dlatego jako nauczyciel akademicki nie liczę na żadną większą waloryzację, nie mówiąc o realnej podwyżce płac. Choć tym razem bardzo chciałbym się mylić.