Większość z nas chce ograniczyć czas sprawowania urzędu przez samorządowych włodarzy. Ale tym, kogo i w jaki sposób wybrać na ich miejsca, już się nie interesujemy. Mało kto słyszał o tegorocznej zmianie ordynacji wyborczej, a przy wyborze wciąż będziemy się kierować etykietami partyjnymi
66 proc. ankietowanych uważa, że należy wprowadzić przepis określający maksymalną liczbę kadencji dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. 22 proc. jest temu przeciwne – wynika z badania PBS przeprowadzonego na zlecenie DGP (badanie zrealizowane w dniach 22–24.08.2014 r. na ogólnopolskiej próbie 968 Polaków w wieku od 18 lat).
Miasta za limitem
Wprowadzenia ograniczeń najczęściej domagają się osoby z wykształceniem średnim (72 proc.), najrzadziej – z podstawowym (58 proc.). Taka propozycja zyskałaby największe poparcie w miastach liczących powyżej 200 tys. mieszkańców (71 proc. wskazań wśród mieszkańców takich miejscowości), mniejsze w tych mających między 50 a 200 tys. osób (60 proc.).
Ankietowani uważają, że również samorządowych radnych powinny obowiązywać limity, po których nie powinni ubiegać się o reelekcję. Tak twierdzi 63 proc. ankietowanych. Przeciwne zdanie miało 24 proc. uczestników ankiety.
Gdy przedstawiamy im wyniki sondażu, samorządowcy nie kryją rozgoryczenia. – Jestem przeciwnikiem ograniczenia kadencyjności, bo to zaprzeczenie demokracji. Ustaliliśmy przecież, że wyborcy mogą decydować o Polsce lokalnej – przekonuje Wadim Tyszkiewicz, przewodniczący Zrzeszenia Prezydentów, Burmistrzów i Wójtów Województwa Lubuskiego oraz prezydent Nowej Soli. – Prawdziwa polityka zaczyna się w miastach powyżej 200 tys. mieszkańców, więc może ograniczenie kadencyjności miałoby tam jakiś sens, choć w dalszym ciągu jest to wątpliwe. Dlaczego politycy mają decydować o tym, czy mieszkańcy małego miasta czy gminy mogą wybrać sobie włodarza, który dobrze zarządza i którego łatwo można rozliczyć za jego dokonania? Dlaczego parlamentarzyści nie zagłosują za ograniczeniem kadencyjności dla samych siebie? – pyta wyraźnie poirytowany prezydent Nowej Soli.
Partie są ważne
Obiegowa opinia głosi, że samorządowców dużo łatwiej rozliczyć z ich osiągnięć niż parlamentarzystów czy przedstawicieli rządu. Mieszkańcy widzą, czy w okolicy zbudowano drogę, wyremontowano rynek czy zapewniono dostęp do szkół i przedszkoli. Mimo to większość z nas (57 proc.) wciąż zwraca uwagę na etykiety partyjne samorządowych kandydatów.
– To o tyle ciekawe, że ludzie niechętnie przyznają się do głosowania w tych wyborach według barw partyjnych. Bardzo często to, według jakich kryteriów głosują, a do jakich się przyznają, to zupełnie inne sprawy, co potwierdzają także moje obserwacje naukowe – zauważa Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jednak w tym wypadku również zarysowują się wyraźne różnice między największymi a mniejszymi miejscowościami. W aglomeracjach powyżej 200 tys. mieszkańców dwie trzecie ankietowanych zwraca uwagę na zaplecze partyjne kandydata (dla 23 proc. nie ma to znaczenia). W miastach liczących 50–200 tys. mieszkańców ma to znaczenie dla 45 proc. osób, a niemal tyle samo (43 proc.) nie uważa już tego czynnika za decydujący.
Zdaniem Rafała Chwedoruka, politologa z Uniwersytetu Warszawskiego, te różnice wynikają z innego typu więzi społecznych. – Nawet jeśli sposób sprawowania władzy przez samorządowca budzi kontrowersje, to wyborca z mniejszej miejscowości i tak może mieć opory z usunięciem go ze stanowiska, bo w gminie „każdy każdego zna”. Mieszkańcy mniejszych gmin są też mniej skorzy do akceptacji zmian. Boją się, że uderzą one w nich samych, gdyż nie wiedzą, co może ich spotkać ze strony nowej władzy – tłumaczy Chwedoruk. Zdaniem eksperta naturalne jest, że wyborcy w większych ośrodkach dużo bardziej zwracają uwagę na etykiety partyjne. – Zainteresowanie życiem publicznym w małej miejscowości sprowadza się do lokalnych spraw. W dużym mieście mieszkańcy bardziej interesują się wielką polityką. W dodatku dla większych partii metropolie są najbardziej łakomym kąskiem – wskazuje Rafał Chwedoruk.
Temu, że wyborcy zwracają uwagę na barwy partyjne kandydata, trudno się dziwić np. w kontekście zeszłorocznego referendum odwoławczego w Warszawie. Choć zainicjował je lider Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej i burmistrz Ursynowa Piotr Guział, to plebiscyt szybko zmienił się w ogólnokrajową batalię PO i PiS o stolicę, w której to Donald Tusk namawiał warszawiaków popierających prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz z PO, by nie szli do urn i nie nabijali frekwencji jej przeciwnikom. Sam Guział zszedł na drugi plan.
Na wsi wiedzą najlepiej
Kogo Polacy na jesieni wybiorą do lokalnych władz, to jedno. Ale sposób, w jaki tego dokonają, to kolejna sprawa. W tym roku po raz pierwszy radni gminni będą wybierani w jednomandatowych okręgach wyborczych. Komitet wyborczy będzie mógł zgłosić tylko jednego kandydata w danym okręgu, a mandat zdobędzie osoba, która otrzyma najwięcej głosów. Wybory do rad powiatów, sejmików wojewódzkich, a także do rad w miastach na prawach powiatu odbędą się na starych zasadach, czyli w systemie proporcjonalnym (mandaty będą dzielone pomiędzy listy kandydatów proporcjonalnie do liczby ważnych głosów oddanych na listy).
Jak wynika z sondażu PBS, 70 proc. pytanych osób nie słyszało nic o zmianie ordynacji wyborczej, a kolejnych 8 proc. wybrało odpowiedź „nie pamiętam”. O zmianach wie nieco ponad jedna piąta ankietowanych. Najmniejszy odsetek tych (60 proc.), którzy o zmianie nie słyszeli, jest na wsi. Zdaniem Jarosława Flisa z UJ to efekt tego, że w mniejszych miejscowościach dużo szybciej rozchodzi się informacja np. o zmianie granic okręgu wyborczego.
Ogólny brak świadomości o zmianie ordynacji wyborczej to, w opinii szefa Instytutu Obywatelskiego Jarosława Makowskiego, porażka komunikacyjna samorządów. – Celem jest zmniejszenie dystansu między kandydatem a wyborcami. Zmiana daje też szanse na wykreowanie lokalnych liderów. Ale najwyraźniej nie udało się o tej zmianie opowiedzieć w ciekawy sposób, tak by dotarło to do świadomości większości wyborców – podsumowuje Makowski.

Zamiast samorządności mamy samodzierżawę

Ograniczenie kadencyjności jest złym pomysłem, bo cechuje je wiara w mechaniczność pewnych rozwiązań. Ludzie widzą, że scena lokalnej polityki jest zabetonowana, szerzy się nepotyzm, trudno dostać pracę, jak się nie ma dobrych układów z wójtem. Ale moim zdaniem tego rodzaju terapia nie jest skuteczna. Nawet jeśli wójt miałby pełnić funkcję przez np. dwie kadencje, to po tym czasie może tak poustawiać sobie sprawy, by rządzić potem gminą z tylnego siedzenia. Stanowisko polityczne, jakim jest wójt, burmistrz czy prezydent miasta, nie zostało wyraźnie oddzielone od stanowisk urzędniczych. To pierwotny grzech ustawy o samorządzie terytorialnym. W trakcie reformy samorządowej 20 lat temu ja i prof. Michał Kulesza byliśmy innego zdania, ale przegraliśmy ten spór. Wójt czy burmistrz nie może być jednocześnie szefem administracji gminnej. Na jej czele powinien stać dyrektor miasta czy sekretarz w gminach. Chodzi o to, by był to swego rodzaju urzędnik służby cywilnej z ograniczonymi kompetencjami i dalece posuniętymi wymogami dotyczącymi możliwości jego odwołania.
W ciągu ostatnich 25 lat miały miejsce dwa niekorzystne trendy. Z jednej strony gwałtownie wzmocniono pozycję polityczną i administracyjną wójtów, burmistrzów i prezydentów poprzez wprowadzenie wyborów bezpośrednich w 2002 r., a jednocześnie ograniczono pozycję sekretarza i innych urzędników. Nie przestrzega się podstawowych zasad konkursów na te ostatnie stanowiska, a wręcz się je wypacza. Próbujemy zaadaptować u siebie zachodnie regulacje, a następnie staramy się je wypełnić starą, kumoterską treścią. Chcemy, by wygrał nasz człowiek – i to dotyczy zarówno administracji samorządowej, rządowej, a nawet środowiska uczelnianego. Ograniczenie kadencji może nie tylko nie uleczyć problemów, ale wręcz zwiększyć patologie, bo stworzy się dodatkowy mechanizm do obchodzenia na różne sposoby.
Nie jestem wrogiem partii politycznych w samorządzie, bo to oznacza pewną preselekcję kandydatów do pełnienia funkcji publicznych. Okręgi jednomandatowe w samorządzie powinny poprawić sytuację, bo wtedy partie będą intensywniej zabiegać o jak najlepszych kandydatów. Ale znajomość prawideł ordynacji wyborczych jest w naszym społeczeństwie bardzo słaba. Niewielki promil ludzi – poza ekspertami i samymi politykami – rozumie mechanizmy ordynacji proporcjonalnej. Mechanizm wyboru ludzi do władzy publicznej jest nieczytelny i za trudny, w związku z tym ludzie nie mają zaufania do rezultatu zastosowania tych procedur. Wprowadzenie okręgów jednomandatowych poprawi sytuację, bo ma to znaczenie dla wyboru radnych. To wzmocni ich pozycję względem organów wykonawczych. Powinno im się powierzać funkcje decyzyjne poprzez poszukiwanie konsensusu z zarządem, np. przy obsadzaniu stanowisk, przy przetargach czy ustalaniu planów zagospodarowania przestrzennego. Bardzo dobrze sprawdza się to w modelu skandynawskim. Jestem zdania, że jednoosobowy zarząd w postaci wójta, burmistrza czy prezydenta to zaprzeczenie samorządu. Dziś mamy nie tyle samorząd, ile samodzierżawie. Niestety za bardzo odeszliśmy od idei samorządności, która przyświecała nam 25 lat temu.