Nie to żebym była aż tak bardzo wrażliwa, ale nieustanne zajmowanie się odpadkami w dyskursie publicznym zaczyna mnie już irytować. Zwłaszcza, jeśli dotyczy zagadnień natury paraetycznej – który system naliczania opłat za wywóz nieczystości jest najbardziej sprawiedliwy.

Dywagacje nad przewagą metody „od zużycia wody” nad tą, w której podstawą wyliczenia jest powierzchnia mieszkalna lub liczba osób zamieszkałych w danym lokalu, przypominają mi rozważania dotyczące wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocnymi.
Niby dlaczego czyścioszek kąpiący się dwa razy dziennie – na dodatek co jakiś czas pławiący się z lubością w wannie – ma płacić za wywóz śmieci więcej niż jego sąsiad brudas. Nie wspominając już o trudnej do obronienia logice rozumowania, w której samotna osoba rezydująca w 100-metrowym lokalu ma być obciążona większymi kosztami za utylizację śmieci niż sąsiadująca z nią pięcioosobowa rodzina gnieżdżąca się na pięćdziesięciu metrach.
Bo mają trójkę dzieci i jest im ciężko, a mieszkającego obok singla z pewnością stać na wyższe opłaty? Mam nadzieję, że czasy sprawiedliwości społecznej minęły już w Polsce bezpowrotnie.
Moim zdaniem nie warto brnąć w kolejne scenariusze, bo każdy będzie obarczony jakimś błędem. Tak się bowiem zawsze dzieje, gdy państwo zaczyna ingerować w wolny rynek i narzucać swoje zasady. A tak właśnie jest w tym przypadku.
Dlaczego muszę zrezygnować z usług firmy, która do tej pory wywoziła co tydzień moje śmieci? Z której usług byłam bardzo zadowolona i płaciłam jej za taką ilość odpadów, jaką faktycznie wytworzyłam?
Dlatego, że część moich rodaków w ogóle takich umów nie podpisała i podrzucała śmieci do przydrożnych rowów czy lasów? No cóż, nadchodzą czasy odpowiedzialności zbiorowej.