Spór o stopień decentralizacji jest jednym z tworzyw wojny politycznej. Ale czy granica, którą wyznaczają faktyczni federaliści, nie jest postawiona zbyt daleko?
Stowarzyszenie Inkubator Umowy Społecznej (IUS) weszło na scenę z przytupem, inspirując artykuły w opiniotwórczych mediach i zapraszając na dobrze przygotowaną konferencję w warszawskim Pałacu Staszica. Jak słusznie piszą autorzy artykułów, nigdy dosyć dyskusji o ustroju. Zresztą oni sami, głównie reprezentanci sfer naukowych, nie nadużywają inicjatywy jako kolejnego tarana w plemiennej wojnie. Nieprzypadkowo zaproszono do rozmowy samorządowców o diametralnie odmiennych barwach politycznych. Skorzystali pisowski wicemarszałek województwa podkarpackiego i platformerski wiceprezydent Lublina, ale to ledwie początek.

Ile dać samorządom

Zacznę od tego, że spór o stopień decentralizacji jest jednym z tworzyw wojny politycznej. Rządząca Polską od 2015 r. prawica źle czuła się na polu samorządowym opanowanym przez inne środowiska, a jej lider Jarosław Kaczyński uważa spoiste, jednolite państwo narodowe za jedną z naczelnych wartości. Nic też dziwnego, że podejmowano ruchy w kierunku większej centralizacji. Przykładowo odebrano sejmikom wojewódzkim ośrodki doradztwa rolnego czy fundusze ochrony środowiska, oddając je wojewodom, czy wzmocniono nadzór kuratoriów nad szkołami.
Ten marsz został zahamowany – wetem prezydenta Dudy, który nie pozwolił rozciąć związków między samorządem a regionalnymi izbami obrachunkowymi. Potem przyszła samorządowa kampania wyborcza i zdobycie niedostępnych wcześniej dla PiS połaci władzy w terenie – także na poziomie sejmików wojewódzkich. W efekcie jej liderzy popierają dziś status quo w podziale kompetencji między rządowym centrum i Polską samorządową. Ale nieufność pozostaje, zwłaszcza że samorządy, przede wszystkim w największych miastach, próbują się rozpychać, korygując choć symbolicznie politykę rządu (Deklaracja LGBT+ w Warszawie, wojna o Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku itd.).
Jednocześnie liberalna opozycja wywiesiła na swoich sztandarach większą władzę samorządów. A przed wyborami 2018 r. wręcz regionalizację Polski, na wzór takich państw jak Włochy. Postulat PO likwidacji urzędu wojewody jako reprezentanta rządu w terenie był symbolicznym opowiedzeniem się za Polską jako swoistą federacją, choćby tak nienazwaną. W przywoływanych Włoszech poza bardzo silnymi władzami regionów w każdej ich stolicy urzęduje jednak rządowy komisarz.
Takiemu nastawieniu sprzyjały sympatie programowe (gdańscy liberałowie głosili federalizację Polski już na początku lat 90.), a także polityczna geografia. To PO sterowała zdecydowaną większością sejmików i samorządów w metropoliach. Zarazem przy ustępowaniu opozycji wobec PiS w innych sferach (zwłaszcza socjalnej) była to też proteza różnic, okazja do polaryzacji: wy centraliści, my rzecznicy różnorodności.
Z tego punktu widzenia IUS, choć w teorii kieruje swój przekaz do wszystkich, idzie w tym kierunku co opozycja, a nawet zdaje się ją przebijać radykalizmem. Ciekawe są motywacje.

Gdzie pozwolić gejom na małżeństwa

W artykule „Cała władza jest w Warszawie, a powinna być w Polsce” w weekendowym wydaniu DGP Anna Wojciuk i Wojciech Przybylski prezentują garść tradycyjnych argumentów za decentralizacją: subsydiarność zbliża władzę do ludzi, ze stolicy województw lepiej widać potrzeby niż z warszawskich Alej Ujazdowskich. W scenariuszu IUS „Zdecentralizowana Rzeczpospolita w 9 krokach” pojawia się argument antymonopolistyczny: „Zwycięzca jednych wyborów parlamentarnych nie będzie mógł automatycznie narzucić swojej wizji całemu krajowi”. Tak jest skądinąd już dziś, skoro sejmikom wojewódzkim powierza się w obecnym systemie pieczę nad gigantycznymi transferami unijnych pieniędzy. Pytanie o skalę tego ograniczenia.
Za to w „Polsce Times” już tytuł artykułu Antoniego Dudka i Arkadiusza Radwana zapowiada inny rodzaj perswazji „Wszyscy płacimy za konflikt. Decentralizacja obniży rachunek”. Zwłaszcza prof. Dudek wyrasta na rzecznika politycznej motywacji reformy. „Chodzi o obniżenie kosztu sporu politycznego” – brzmi kluczowe zdanie. Sens tekstu jest taki, że oddanie regionom (województwom) decyzji nawet w fundamentalnych sprawach, związanych z ideowymi wyborami, osłabi jego temperaturę. W skrócie: konserwatywne Podkarpacie zostanie takie jak chce, podobnie jak liberalne Pomorze. A władzom centralnym wara od jednego i drugiego.
Też chcę ostudzenia plemiennej wojny, ale nie zwalnia mnie to od analiz słuszności proponowanego systemu czy choćby precyzji sformułowań. Pytałem o to ludzi piszących na co dzień o państwie.
Bartłomiej Radziejewski z Nowej Konfederacji: „Wobec dramatycznego uwiądu namysłu nad ustrojem państwa warto tę inicjatywę docenić. Ale nie zgadzam się z diagnozą, jakoby głównym problemem Polski była nadmierna centralizacja, w związku z czym również postulat – traktowanej jako panaceum – dalszej decentralizacji uważam za błędny. Reforma samorządowa poszła w Polsce dość daleko, wyzwaniem na najbliższe lata będzie nie jej pogłębienie, a obrona (już częściowo nieudana) przed centralistycznym kursem PiS”.
Bardziej skomplikowana jest odpowiedź Piotra Trudnowskiego, wiceszefa Klubu Jagiellońskiego: „Pozytywnie oceniam samą inicjatywę: dobrze, że promuje jako cel główny potrzebę zakończenia wojny polsko-polskiej i zasadniczo zwraca się ku decentralizacji i uwzględnieniu perspektywy innej niż warszawska i uwypukleniu różnorodności, wielobarwności (również kulturowo-politycznej) Polski. Mam równocześnie szereg zastrzeżeń. Po pierwsze, oni zupełnie poważnie założyli, że istnieje coś takiego jak tożsamość wojewódzka! W preambule ich «Karty wojewódzkiej» jest wręcz odwołanie do wartości specyficznych dla danego województwa. Z faktu, że istnieją zasadnicze różnice między Podkarpaciem a Zachodnim Pomorzem, nie można od razu wyciągać wniosku, że istnieje tożsamość podkarpacka, o tożsamości województwa łódzkiego czy kujawsko-pomorskiego nie wspomnę.
Po drugie, mam wrażenie, że projekt IUS wyewoluował od koncepcji «państwo federalne» do «głęboka decentralizacja» jedynie na podstawie tej przesłanki, że czynienie z Polski państwa federalnego jest «nie do sprzedania» – a tak naprawdę to ciągle projekt Polski federalnej, a nie zdecentralizowanej. Większość narzędzi, które proponują i przeniesienie istotnej kompetencji władzy ustawodawczej do regionów to są jednak wg mnie narzędzia typowe dla państw federalnych, a nie subsydiarność i decentralizacja”.
Celne, ja poszedłbym dalej niż ta recenzja. Pomysł, że – powiedzmy – na Podkarpaciu pary gejowskie nie będą mogły brać ślubu, ale będą mogły na Pomorzu (pisze się o tym wprost), oznacza powierzenie województwom sfery praw obywatelskich, co wymaga zbudowania mechanizmu normalnej legislacji i egzekutywy. Zresztą w przygotowanej przez IUS modelowej „Karcie wojewódzkiej” mówi się np. o Wojewódzkiej Radzie Ministrów.

Tego nie ma i w RFN

Nawet w federalnych Niemczech taka niespójność norm nie jest możliwa, zwłaszcza że rodzi ona wiele niedogodności (co z uznaniem tych związków tam, gdzie nie obowiązują?), napięć prawnych, a nawet okazji do nadużyć. Przeniesienie prawa małżeńskiego na poziom regionalny to wysoka stawka. Tak jest w bardzo federalnych Stanach Zjednoczonych, choć przecież nawet tam powstał mechanizm pewnego ujednolicenia, dzięki sądownictwu na szczeblu centralnym. To z woli Sądu Najwyższego w latach 50. skasowano w całym kraju segregację rasową szkolnictwa – łamiąc opór stanów. Z woli tego samego sądu zniesiono w latach 70. w całym państwie zakaz aborcji itd.
Można, jak Trudnowski, postawić rzecznikom IUS zarzut techniczny, że formułują tak daleko idące postulaty i nazywają nowy model nadal „państwem unitarnym” (artykuł w „Polska Times”). Ale niezależnie już od takiej słownej przebieranki, wiara w to, że państwa współczesne, nawet te federalne, idą konsekwentnie w kierunku przycinania całej wspólnoty na rzecz autonomii jej części, traktuję sceptycznie.
Piotr Trudnowski ma wątpliwości, czy istnieje tożsamość podkarpacka albo kujawsko-pomorska. Z pewnością proponując oddanie województwom polityki historycznej albo szkolnych programów, twórcy koncepcji chcą wzmacniać kolejną utopię: ożywiania tej tożsamości. Przy okazji wystawiają się na kłopotliwe pytania. Już teraz władze samorządowe jakąś politykę historyczną prowadzą. Ale czy powinno tu obowiązywać pełne domniemanie na ich korzyść? Czy przykładowe Muzeum II Wojny Światowej powinno być gdańskie, czy wyrażać racje wszystkich (większości?) Polaków.
Notabene przeniesienie tego typu decyzji zasadniczo na ten szczebel mogłoby się okazać sprzeczne z postulatem skutecznego skupienia się rządu na priorytetach dotyczących całego narodu. Czy pomorska (albo podkarpacka) polityka historyczna nie popadałaby w kolizję z polityką zagraniczną całej RP? Otwartym pozostawiam pytanie, czy w dobie kryzysu polskiego patriotyzmu takie zmiany by tego kryzysu nie przyspieszały. W przypadku kilku regionów takich jak Śląsk jest to szczególnie ryzykowne.
Wizja pisania programów szkolnych przez władze wojewódzkie sprzeczna jest skądinąd także z praktyczną tendencją ostatnich dziesięcioleci. Uniwersalną zewnętrzną maturę stworzono pod koniec lat 90., aby ją ustandaryzować i zwiększyć w ten sposób szansę młodych ludzi na bardziej jednolity system oceniania ich wiedzy. Miało im to zapewnić choćby równość szans. A to część większej całości.

Kiedy wahadło się przesunie

Takie stare państwa federalne jak zbudowane od dołu Stany Zjednoczone podlegały w miarę rozwoju coraz większemu ujednolicaniu, a nie wewnętrznemu różnicowaniu. To dopiero w latach 60. XX w. powstał w USA federalny Departament Zdrowia i Edukacji. A jednak to prawidłowość, że powstał.
W Europie było na odwrót. Po II wojnie światowej zwykle scentralizowane państwa europejskie istotnie realizowały ideę subsydiarności, oddając jakieś kompetencje władzom lokalnym. Traktowano to jako barierę dla niedemokratycznych pokus. Wbrew naszemu mniemaniu część landów RFN to twory sztuczne, ale federalizacja Niemiec miała być odtrutką na III Rzeszę. W takich krajach jak Wielka Brytania czy Hiszpania częściowa federalizacja to na dokładkę ustępstwo wobec separatystycznych aspiracji mniejszości narodowościowych. W każdym z nich granica decentralizacji zatrzymała się gdzie indziej, ale nie zrezygnowano z koordynacji wielu dziedzin, bo świat jest coraz bardziej uniwersalny. Ludzie IUS wytyczają tę granicę na początek wyjątkowo skrajnie.
Charakterystyczne przykłady dają autorzy decentralizacyjnego tekstu w DGP. Podkarpacie miałoby przy nowych porządkach szansę na lepszą komunikacyjną współpracę ze Słowacją, województwa zachodnie mogłyby zaś sprawniej przeciwdziałać emigracji do niemieckich landów. Co jednak z hipotetyczną zgodą tychże województw na większe związki, także ekonomiczne, z sąsiednimi państwami? Czy pokusą nie byłoby raczej wspieranie takiej emigracji, choćby dla zadowolenia rodzin potencjalnych wychodźców? I pytanie szersze: czy kraj mniej spoisty może równie skutecznie bronić swoich interesów w grze z sąsiadami?
Dochodzą do tego dawne zastrzeżenia wobec rozbuchanej samorządności – opinia publiczna na poziomie wojewódzkim, a często i gminnym, bywa mniej wpływowa i mniej dociekliwa, choćby z powodu słabości lokalnych mediów niż na poziomie ogólnopolskim. Można by tu liczyć na samoistne zmiany, ale pewności nie ma. Może słabość debaty na poziomie wojewódzkim istotnie byłaby receptą na wystudzenie emocji politycznych, ale czy straty nie byłyby bardziej dotkliwe?
Równie ważne jak różnice między regionami są różnice między miastem i prowincją – między przykładowym liberalnym Lublinem i jego konserwatywnym otoczeniem. Autorzy programu IUS zapewniają, że obok regionalizacji stawiają na wzmocnienie samorządów lokalnych, choćby miejskich. Nie podają jednak konkretów, a poprzez plątaninę kompetencji trudno jest go dojrzeć.
Dopóki kontrolę nad parlamentem sprawuje obecny prawicowy obóz, szans na spełnienie wizji IUS nie ma. Gdyby zwyciężył blok opozycyjny, można by się spodziewać przesunięcia wahadła w drugą stronę. Ja sądzę, że dyskutować można o poszczególnych zadaniach i kompetencjach. Tu takie środowiska jak IUS mogłyby się przydać. Ale wstępny pakiet reformatorów został sformułowany wręcz prowokacyjnie, a racje tych, którzy optują za spójnym państwem narodowym, brzmią wciąż przekonująco.