Rozporządzenie ministra środowiska w sprawie szczegółowego sposobu selektywnego zbierania wybranych frakcji odpadów (Dz.U. z 2017 r. poz. 19) ma ujednolicić zasady segregowania odpadów na terenie całego kraju. Ten krótki, pozornie techniczny akt wykonawczy, zdaniem gmin i ekspertów, wprowadzi kolejną śmieciową rewolucję.
Rozporządzenie ministra środowiska w sprawie szczegółowego sposobu selektywnego zbierania wybranych frakcji odpadów (Dz.U. z 2017 r. poz. 19) ma ujednolicić zasady segregowania odpadów na terenie całego kraju. Ten krótki, pozornie techniczny akt wykonawczy, zdaniem gmin i ekspertów, wprowadzi kolejną śmieciową rewolucję.
Może nie wszędzie, ale z pewnością w jednostkach, które starały się wypełniać obowiązki nałożone ustawą o utrzymaniu czystości i porządku w gminach jak najniższym kosztem. Czyli w tych, które zdecydowały się segregować śmieci tylko na dwie frakcje – suchą i mokrą.
Okazało się jednak, że ten sposób z prawdziwym recyklingiem nie ma wiele wspólnego. I nie przybliża Polski do osiągnięcia określonych dyrektywami UE poziomów recyklingu i przygotowania do ponownego użycia: papieru, metali, tworzyw sztucznych czy szkła. A brak sukcesów w tym zakresie uniemożliwi Polsce otrzymanie środków z funduszy europejskich na inwestycje w gospodarkę odpadami. Niezbędna jest segregacja rzeczywista, nie udawana. Stąd pomysł rządu na ujednolicenie przepisów w całym kraju, które nie tylko nakazują dzielić odpady na pięć frakcji, ale też przypisują im konkretne kolory pojemników.
Jak się więc okazuje, żeby uzyskać wsparcie z Unii, trzeba najpierw zainwestować własne pieniądze. Gminy nie mają ich w nadmiarze. W efekcie nie muszą od razu, czyli od 1 lipca br., wymieniać pojemników na nowe w słusznych kolorach – mają na to pięć lat. Wystarczy, że w momencie obowiązywania nowych przepisów prawidłowo opiszą kosze i worki. Minister, chcąc iść samorządom na rękę, pozwolił im, aby dotychczasowe umowy na odbieranie odpadów były ważne nawet do 2021 r. Ale wszystko wskazuje na to, że ten przepis to ewidentny bubel prawny i może przysporzyć gminom i firmom odpadowym sporo kłopotów.
Ale ostatecznie i tak o tym, czy wypełnimy unijne normy, zadecydują nie wzorowe nawet działania samorządów, a mieszkańcy, decydując się na rozdzielanie śmieci już w domach albo zaniechanie tych działań ze zwykłego wygodnictwa. Jednak nawet jakby chcieli postępować wyjątkowo ekologicznie, to w bardzo wielu miastach i wioskach nikt nie odbierze od nich z domu starych żelazek, odkurzaczy, komputerów czy pralek, czyli tzw. elektrośmieci. Bo ani nowe rozporządzenie, ani nowa, choć obowiązująca już rok ustawa z 11 września 2015 r. o zużytym sprzęcie elektrycznym i elektronicznym (Dz.U. z 2015 r. poz. 1688) nie zmuszają samorządów do zajmowania się tą grupą odpadów. Obowiązek, jaki mają w tym zakresie, to tylko umożliwienie pozostawienia takich śmieci w punktach selektywnego zbierania odpadów komunalnych, bo zgodnie z polskimi i unijnymi regulacjami to zupełnie odrębny rodzaj śmieci podlegający innym przepisom. Na tyle skomplikowanym, że nawet eksperci się w nich gubią. Mamy więc organizacje odzysku, firmy zajmujące się wyłącznie takimi odpadami, opłaty od przedsiębiorców i gigantyczne kary. I mimo zapewnień, że każdy kurier przywożący do domu nowy telewizor odbierze od nabywcy stary, mieszkańcy i tak pozostawieni są z problemem sami. A i z uzyskaniem satysfakcjonujących Unię poziomów odzysku i recyklingu może być kłopot.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama