Narzekamy na nepotyzm w administracji i samorządach. Ale już w firmach prywatnych traktujemy to jako normalność. Dlatego kwitnie i kwitł będzie.
Wykształcone rodzeństwo, sprawni profesjonaliści przed czterdziestką, obydwoje mieszkają w dużym mieście. On w ostatnim czasie zmienił pracę. Znalazł ją w korporacji przez swoich znajomych. Na początku w nowej firmie trochę udawali, że się nie znają tak dobrze, musiał pamiętać, by nie mówić do nich przezwiskami, tylko po imieniu. Ale teraz z punktu widzenia firmy jest na pewno bardzo wartościowym, sumiennym pracownikiem. Ona pracuje w jednej z rządowych agencji, rozgląda się za pracą w innej tego typu instytucji. Była na kilku rozmowach, ale potem zawsze plotką korytarzową dowiadywała się, że te konkursy i tak były ustawione. Ustawione, czyli na to miejsce był ktoś z góry zaplanowany. Mimo to próbuje. Pewnie dlatego, że taka praca to duża stabilizacja i stosunkowo dobra pensja. W pewnym sensie system, który zapewnił jemu nową pracę, ją pozbawia na nią szans. W jego przypadku jest to firma prywatna, w jej – instytucja publiczna.
Ten przykład pokazuje, że kwestia nepotyzmu, kumoterstwa, czyli szukania pracy przez rodzinę czy znajomych w Polsce nie jest czarno-biała. Bo choć większość z nas się zgodzi, że to zło, które należy wyplenić z administracji publicznej i samorządowej, to jednak już u prywatnych pracodawców kwestia jest mniej oczywista. Bo trudno się dziwić, że jeśli menedżer ma wybrać potencjalnego członka swojego zespołu i konkurują dwie osoby o podobnych kompetencjach, to woli wybrać kogoś, kogo zna i dokładnie wie, czego się od niego spodziewać. Szukania pracy duża część z nas rozpoczyna po prostu od porozmawiania ze znajomymi i podpytania, czy akurat u nich nie ma jakiegoś wolnego miejsca. To z jednej strony pomaga uniknąć przykrych niespodzianek. Z drugiej, jeśli taki znajomy pomoże mi, kiedy ma taką szansę, to ja pewnie odwdzięczę mu się tym samym. A to, kto kogo zatrudnia w swojej prywatnej firmie, jest tak naprawdę jego sprawą. Osoba zatrudniona z polecenia prawdopodobnie będzie pracownikiem solidnym i uczciwym, nie narazi firmy na stratę. Kogoś takiego można też znaleźć z ogłoszenia. Problem w tym, że ryzyko wtedy jest większe. Dlaczego przedsiębiorca miałby je ponosić? – Zatrudniam znajomych, ale nie przyjaciół – opowiada nam menedżer średniego szczebla w dużej międzynarodowej firmie. – W czasie rozmowy, czy nawet kilku rozmów kwalifikacyjnych kandydat jest w stanie mnie oszukać, pokazać się w zupełnie innym świetle, niż jest faktycznie. Przecież ja go zupełnie nie znam, a mam maksymalnie kilka godzin twarzą w twarz, by podjąć decyzję, czy go zatrudnię. Dlatego wolę wziąć kogoś, z kim już pracowałem, kogoś, kogo znam. Ale nie zatrudniam przyjaciół, bo gdy nagle rzeczy zaczynają iść niedobrze, to wtedy wytknięcie błędów czy zwolnienie jest znacznie trudniejsze niż w przypadku obcej lub znajomej osoby – opowiada nasz rozmówca.
W pewnym sensie kumoterstwo, załatwianie pracy znajomym przybiera pewne formy instytucjonalizacji. Służą temu niektóre portale społecznościowe. Oczywiście w tym przypadku w profilu danej osoby doskonale widać, jakie ma umiejętności, czym się wcześnie zajmowała itd. Ale szeroko pojęty networking czy, pisząc bardziej po polsku, rozsyłanie wici po znajomych i szukanie kontaktów to normalny element działania na rynku pracy i trudno widzieć w tym coś zdrożnego. Sami go budujemy i sami z niego korzystamy. Warto tylko zadać sobie pytanie, jak można wejść na tę orbitę pracujących. Niestety jest tak, że trzeba zapłacić frycowe, czyli na początku drogi zawodowej czy po studiach trzeba odbębnić kiepsko płatne staże, praktyki bądź pracę za stosunkowo niskie wynagrodzenie. Oczywiście mówimy tu o dużych miastach, gdzie takie opcje są. Brutalna prawda brzmi gorzej: w małych miejscowościach to po prostu może być układ zamknięty. Znalezienie pracy będzie niemożliwe. Co smutne i niepokojące, wtedy jedynym rozwiązaniem może być przeprowadzka do większego ośrodka lub emigracja.
Problem w tym, że wzorce z rynku prywatnego, czyli szukanie pracy przez kontakty, tak doskonale wprowadziliśmy do sfery publicznej, o czym w swoim piątkowym artykule na łamach DGP napisała Mira Suchodolska. A o ile w prywatnym biznesie kumoterstwo czy nepotyzm mogą być zwyczajnie opłacalne, to już w przypadku sfery publicznej takie zachowanie jest niedopuszczalne, ponieważ prowadzi do zawłaszczania państwa przez sitwy i koterie, którym takiego prawa nikt nie dawał, a za brak ich kompetencji zapłacimy wszyscy. Najnowszym przykładem jest 40-latek Marcin Idzik, którego błyskotliwa kariera jest oszałamiająca. Choć jeszcze w 2008 r. pracował w administracji samorządowej, to w międzyczasie został wiceministrem obrony narodowej (ministrem był Bogdan Klich), prezesem Polskiego Holdingu Obronnego, a kilka dni temu prezesem Europolgazu, strategicznej spółki nadzorującej gazociągi tranzytowe. Wcześniej do czynienia z gazem miał co najwyżej w swojej kuchni, gotując jajka na śniadanie. Kolejny przykład: układanka wpływów prominentnego działacza PSL Jana Burego, którego podejrzewa się o załatwianie posad kolegom w administracji. Jeśli takie standardy płyną z najwyższych stanowisk, trudno się dziwić, że na szczeblu samorządowym jest podobnie. Niestety wprowadzeniem pakietu legislacyjnego, który by ukrócił podobne praktyki, żadna z partii nie jest zainteresowana. W tym miejscu można by pisać, że być może posłowie nowej kadencji to zmienią, że na pewno będzie lepiej, że nepotyzm i kumoterstwo znikną. Ale pozostańmy realistami, sami wyhodowaliśmy tego potwora. Ludziom niezwiązanym z partiami pozostają dwa rozwiązania. Mogą szukać pracy, być może przez znajomych, w biznesie. Drugą opcją jest zapisanie się do partii. Najlepiej partii władzy.
Od ponad dwóch tygodni prowadzimy w DGP cykl przedwyborczy Wkurzeni.pl. Opisujemy w nim zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. Uważamy, że mogą się one przełożyć na nasze wyborcze decyzje. Zastanawialiśmy się, jakie są przyczyny niespełnienia naszych aspiracji i czy przypadkiem nie leżą one głównie po naszej stronie. Pokazywaliśmy systemowe nierówności obniżające nasze codziennie samopoczucie, ale pokazywaliśmy również, że realna równość nie istnieje, a to, co za równość mogłoby uchodzić, jest jedynie mirażem, utopią bez zastosowania w rzeczywistości. W najbliższy piątek Anna Wittenberg będzie się zastanawiać, czy pułapki demografii powinny wywoływać nasze negatywne emocje, a potem pokażemy, że demografia, choć w dużym stopniu oparta na liczbach, jest efektem wyłącznie naszych własnych działań lub zaniechań