Czterodniowy tydzień pracy bez obniżenia wynagrodzenia nie jest pomysłem tak rewolucyjnym, jak się wydaje. Bo już został wypróbowany i częściowo wprowadzony w Niemczech, Japonii, Nowej Zelandii, Islandii, Belgii i Wielkiej Brytanii
COVID-19 był katastrofą; choroba zabiła miliony ludzi, zniszczyła dziesiątki tysięcy firm i naruszyła więzi międzyludzkie. Ale jednocześnie pandemia rozbudziła potrzebę zmiany społecznej – doświadczenie pracy zdalnej było pozytywnym odkryciem dla bardzo wielu z nas. Potwierdza to nasza ogromna niechęć do powrotu do pracy osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu.
Ponadto coraz więcej danych dowodzi, że obecny system pracy stwarza zagrożenie dla naszego zdrowia psychicznego. Według opublikowanego we wrześniu ubiegłego roku raportu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w 2019 r. 15 proc. osób w wieku produkcyjnym doświadczyło zaburzeń psychicznych. Depresje oraz lęki spowodowały stratę 12 mld dni pracy i kosztowały światową gospodarkę 1 bln dol. Nie wszystkie problemy psychiczne są powiązane z pracą, lecz wiele tak, łatwo zatem dojść do wniosku, że mniej pracy w obecnym systemie wyjdzie nam na zdrowie.
Fakt, że katastrofa może doprowadzić do pożądanych zmian społecznych, jest znany. Czarna śmierć zniszczyła w zachodniej Europie skostniałe struktury średniowiecza, likwidując pańszczyznę i sprzyjając mobilności społecznej. I wojna światowa zburzyła zhierarchizowane struktury społeczne XIX w., a traktat wersalski, który ją zakończył, poza zmianą polityczną i wytyczeniem granic według zasady narodowej zalecał ośmiogodzinny dzień pracy. Walter Scheidel we wspaniałej książce „The great leveler: violence and the history of inequality from the Stone Age to the twenty-first century” (Wielki wyrównywacz: przemoc i historia nierówności od epoki kamienia do XXI w.) pokazuje, jak wielkie znaczenie miały katastrofy – wojny, rewolucje czy epidemie – dla zmniejszenia nierówności społecznych.
Kryzys finansowy 2008 r. wraz z kryzysem ekologicznym pozbawiają nas resztek wiary w skuteczność wolnorynkowej gospodarki. Coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że pracuje jedynie po to, by bogaci i mający władzę byli jeszcze bogatsi i mieli tej władzy jeszcze więcej. W ciągu ostatnich dekad wzrost produktywności w Europie i USA nie przyniósł większych korzyści pracownikom, wypracowana nadwyżka PKB pomnożyła za to majątki krezusów.
Zgodnie z ostatnim raportem organizacji humanitarnej Oxfam najbogatszy 1 proc. ludzkości przejął w ostatniej dekadzie 54 proc. wypracowanego dochodu, a po 2020 r. ten udział wzrósł aż do dwóch trzecich. Warto zauważyć, że w tym czasie państwa zaczęły przejmować zarządzającą rolę w gospodarce – w sferze zielonych technologii czy we wspieraniu konkretnych gałęzi przemysłu. Więc tradycyjne usprawiedliwianie niskich podatków dla najzamożniejszych tym, że to oni finansują wypracowanie nowych dochodów, robi się coraz bardziej wątpliwe.
Logicznym następstwem jest twierdzenie, że norma pracy pięć dni w tygodniu przez osiem godzin dziennie, zinstytucjonalizowana w 1926 r. przez Henry'ego Forda (choć trzeba przyznać, że wtedy był to postępowy krok), nie odpowiada obecnemu stopniowi rozwoju społeczeństwa. Dziś rozwija się koncepcja równowagi między pracą a życiem prywatnym, która wskazuje na zasadność wprowadzenia czterodniowego, 32-godzinnego tygodnia pracy bez obniżenia wynagrodzenia. Nie jest to pomysł tak rewolucyjny, jak się wydaje, bo już został wypróbowany i częściowo wprowadzony w Niemczech, Japonii, Nowej Zelandii, Islandii, Belgii i Wielkiej Brytanii.
Zjednoczone Królestwo stanowi szczególnie ciekawy przykład. Kilka tygodni temu zakończył się projekt pilotażowy, który obejmował ok. 70 przedsiębiorstw oraz 3,3 tys. pracowników. Przeprowadzili go badacze wiodących uniwersytetów wspólnie z organizacjami pozarządowymi. Najważniejszym rezultatem tego eksperymentu były zwiększenie produktywności i lepsze wyniki pracy, dlatego większość uczestniczących w projekcie firm zamierza utrzymać nowy system.
Wyniki pilotażu nie są zaskakujące. Jedna z moich studentek, której obiektywność jest godna absolutnego zaufania, miała staż w firmie Hewlett-Packard. I doszła do wniosku, że praca wykonywana przez jej dział mogłaby zajmować o wiele mniej czasu bez utraty efektywności. To przypomniało mi prawo Parkinsona, tak popularne w latach 50.: wtedy stanowiło podsumowanie krytyki państwowej biurokracji, dziś dobrze oddaje cel istnienia kapitalizmu monopolowo-finansowego. Prawo w parafrazie brzmi: praca pęcznieje na tyle, by zająć cały czas przeznaczony na jej wykonanie.
Z punktu widzenia psychologii można także przywołać prawo Yerkesa-Dodsona, które określa zależność między pobudzeniem fizjologicznym a efektywnym wykonywaniem zadania. Skutecznemu działaniu odpowiada optymalny poziom pobudzenia, nadmierne lub niewystarczające obniża efektywność. W uproszczonej wersji, jeśli mamy za mało czasu, odnosimy porażkę, jeśli za dużo, nigdy nie kończymy zadania. Raczej nie jest zbiegiem okoliczności to, że Niemcy mają jeden z najkrótszych tygodni pracy na świecie – ok. 34 godzin – i jedne z najwyższych wskaźników wydajności.
Krótszy tydzień roboczy mógłby także umożliwić podjęcie zatrudnienia starszym osobom (jeśli będą tego chciały). Oczekiwanie, że będą wykonywały zajęcia przez 40 godzin tygodniowo, powstrzymuje wiele z nich od pozostania na rynku pracy. Jednocześnie tendencja podnoszenia wieku emerytalnego jest nie do przyjęcia. Poświęcenie 40 lat innym i zapracowanie na godziwą emeryturę to maksimum, czego należy oczekiwać od człowieka. Poza tym „moce produkcyjne” gospodarek istnieją też po to, by w szpitalach było więcej personelu, a emerytury były godn. Przywrócenie opodatkowania z czasów tuż po II wojnie światowej, w tym podatku majątkowego, oraz likwidacja rajów podatkowych z nawiązką wystarczyłyby, by zapewnić babciom i dziadkom godziwą emeryturę oraz dobrą opiekę zdrowotną.
Przeciwnicy skrócenia tygodnia pracy przywołują (błędnie!) argument spadku produkcji. Jak wspominałem, mamy dowody, że przy właściwym podejściu do reformy systemu pracy jest to mało prawdopodobne. Warto również zauważyć, że PKB nie jest dobrym wskaźnikiem dobrobytu – ciągły jego wzrost powoduje choćby negatywne skutki dla środowiska. A to oznacza, że także dla nas. Czterodniowy tydzień pracy przyczyniłby się do ograniczenia tych szkodliwych efektów.
Kolejnym argumentem przeciwko jest to, że w zglobalizowanym świecie państwa z czterodniowym tygodniem pracy przegrają rywalizację z tymi, w których pracuje się po dziesięć godzin dziennie siedem dni w tygodniu. Odpowiedź na to jest prosta: na jednolitym rynku Unii Europejskiej obowiązuje zasada równych szans, którą można zastosować również w przypadku rynku pracy. Najprościej mówiąc: państwa powinny konkurować ze sobą na tych samych warunkach. Obecnie np. bardzo duże zaniepokojenie wywołuje chęć subsydiowania przez USA przedsiębiorstw z branży zielonych technologii, co pozwoli im na osiągnięcie dużej przewagi nad europejskimi konkurentami. Dlatego UE rozważa wprowadzenie barier taryfowych dla obrony własnych firm. Unia winna więc rozszerzyć zasadę równych szans w taki sposób, by nie dopuszczać na swój rynek tych firm, które nie spełniają jej zasad. Międzynarodowa Organizacja Pracy ustala standardy zatrudnienia, jednak na razie Światowa Organizacja Handlu (WTO) nie uznaje za zasadne ich przestrzegania. To się może zmienić, jeśli Wspólnota przystąpi do działania.
Podsumowując, zalety czterodniowego tygodnia pracy są oczywiste. Ale do wykorzystania tych zalet w pełni jest niezbędny sprawiedliwszy system gospodarczy. System, w którym wypracowana wartość dodana trafiałaby do wspólnej społecznej skarbonki, a nie była źródłem wzbogacania się wyłącznie możnych i osób z odpowiednimi koneksjami.
Zatem, przy spełnieniu tego warunku, możemy dać zielone światło czterodniowemu tygodniowi pracy przy zachowaniu wynagrodzeń. ©℗