Starsi pracownicy uzupełniają braki kadrowe w wielu branżach, zwłaszcza tam, gdzie brakuje młodych. Ci nie garną się nie tylko ze względu na wynagrodzenia, lecz także na warunki pracy
Starsi pracownicy uzupełniają braki kadrowe w wielu branżach, zwłaszcza tam, gdzie brakuje młodych. Ci nie garną się nie tylko ze względu na wynagrodzenia, lecz także na warunki pracy
Jeden z szoferów, który zginął w niedawnym wypadku polskiego autokaru w Chorwacji, miał 72 lata. Gdy tylko ta informacja została upubliczniona, niemal od razu pojawiły się głosy, że starsi ludzie pod żadnym pozorem nie powinni wykonywać niektórych zajęć. Jednak eksperci podkreślają, że wprowadzanie limitów wieku nie jest dobrym pomysłem - powinien się liczyć stan zdrowia danej osoby, zaś sztywny zakaz pracy po 60. czy 65. r.ż. tylko uderzyłby w wiele zawodów.
Starsi pracownicy uzupełniają braki kadrowe w wielu branżach, zwłaszcza tam, gdzie brakuje młodych. Ci nie garną się nie tylko ze względu na wynagrodzenia, lecz też na warunki pracy - te w porównaniu z krajami Zachodu nadal są złe. Lekceważy się bhp, nadgodziny, często bezpłatne, są normą, zaś receptą na mobbing jest jedynie odejście. To odbija się czkawką wszystkim: na zasiłki chorobowe i renty państwo wydaje miliony, a w niektórych zawodach zostają najwytrwalsi, często starsi, którym niewiele brakuje do emerytury albo jest ona na tyle niska, że muszą dorabiać.
Tak jest z pracą kierowcy zawodowego, która dla młodszych jest nieatrakcyjna. Normą jest tu jazda nocą i oszczędzanie przez organizatora czy pracodawcę na noclegach w hotelach, za to powszechnie spotykany jest „wypoczynek” na przednim siedzeniu, gdy pojazd prowadzi zmiennik. Przewodniczący Krajowej Sekcji Transportu Drogowego NSZZ „Solidarność” Tadeusz Kucharski dosadnie określa warunki pracy kierowców ciężarówek: są fatalne.
- Kierowca nie ma gdzie i jak wypocząć, bo nie ma infrastruktury. A stan tej, co bywa, często woła o pomstę do nieba. Na dodatek obowiązkowa przerwa nie zawsze wypada w nocy, bo czasami to środek dnia, który kierowca musi spędzić na nasłonecznionym parkingu. Najczęściej w pojazdach nie ma klimatyzacji postojowej, a że na parkingu obowiązuje zakaz włączania silnika, to w kabinie temperatura szybko wzrasta do kilkudziesięciu stopni. Kto chciałby pracować w takich warunkach? - pyta. Zwraca przy tym uwagę na bezczynność Państwowej Inspekcji Pracy, która zazwyczaj nie kontroluje mniejszych firm, a to w nich najczęściej dochodzi do naruszeń przepisów, jak np. tych dotyczących norm odpoczynku, wynagradzania czy składek. Podobną nonszalancją wykazuje Inspekcja Transportu Drogowego, która za zły stan techniczny pojazdu nakłada kary na kierowców, ale nie na pracodawców. Dlaczego starsi kierowcy godzą się na złe warunki pracy? - Nie mają wyboru, bo do emerytury niewiele im zostało. Poza tym przez dziesiątki lat firmy opłacały za nich składki od minimalnego wynagrodzenia, więc ich emerytura jest minimalna - wyjaśnia Kucharski.
Coraz starsze są także pielęgniarki. Pod koniec maja prezydent Andrzej Duda opowiedział żart o 67-letniej pielęgniarce zakładającej pacjentowi cewnik. Jeśli młode osoby nadal nie będą zainteresowane wykonywaniem tego zawodu albo będą wyjeżdżać zagranicę, to może się okazać, że nawet 67-latka będzie na wagę złota. Obecnie przeciętna polska pielęgniarka ma ponad 53 lata (dane Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych za 2021 r.) i średnia ta rośnie, zaś wiele wykonujących ten zawód osób jest już sporo po sześćdziesiątce. Gdyby nie one, szpitale i przychodnie (tu średnia wieku to ponad 60 lat) byłyby w jeszcze gorszej sytuacji. Jednak same podwyżki nie sprawią, że do zawodu będą się garnąć nowe osoby.
Zofia Małas, prezeska Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych, na kwietniowym posiedzeniu senackiej komisji zdrowia tak opisywała pracę pielęgniarek. - Jeśli na 40-60 chorych są tylko dwie-trzy pielęgniarki, to jest to ciężka praca, gdy nie ma personelu pomocniczego. (...) Pielęgniarka jest kombajnem wielofunkcyjnym, bo wykonuje obowiązki zgodnie ze swoimi kompetencjami, ale także pracuje fizycznie za pracowników, których brakuje - mówiła. Zgadzała się z nią szefowa Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych Krystyna Ptok. - Dla pracowników ważniejsze niż wynagrodzenia są właściwe warunki pracy, szacunek (…), odejście od pracowania 400 godzin w miesiącu - mówiła podczas tego samego posiedzenia komisji.
Kolejną grupą, która domaga się podwyżki wynagrodzeń i poprawy warunków pracy, są nauczyciele. Wielu z nich odchodzi z zawodu, a postawieni pod ścianą dyrektorzy nierzadko proszą emerytowanych pedagogów, aby zechcieli wrócić do szkół. Problem dotyczy szczególnie dużych miast.
Nauczyciel pracujący na pełen etat powinien spędzać przy tablicy 19 godzin, co wydaje się bardzo atrakcyjne. Resztę z 40 godzin w tygodniu ma przeznaczyć np. przygotowanie zajęć czy sprawdzanie klasówek. Ale pedagodzy narzekają, iż te pozostałe obowiązki to tak naprawdę worek bez dna, zaś nadgodziny to dla nich norma. Do tego dochodzi konieczność łatania dziur w grafiku. - Nauczyciel, który ma półtora etatu, pracuje dwa razy więcej. Musi być dyspozycyjny niemal cały czas - mówił „Głosowi Nauczycielskiemu” Sławomir Kasprzak, dyrektor Zespołu Szkół Licealnych i Technicznych nr 1 w Warszawie. Nie bez znaczenia dla rosnącej liczby wakatów są też zmiany obyczajowe - nauczyciel traktowany jest przez rodziców jak usługodawca, który ma być dostępny przez 24 godziny na dobę. Jeśli pedagog obruszy się na takie traktowanie, sprawa często kończy się skargą do kuratorium.
Stres, przepracowanie i niskie wynagrodzenia powodują, że młodzi z zawodu odchodzą. Pozostają ci, którym do emerytury zostało niewiele albo już na tej emeryturze są, lecz nadal pracują. Szczególnie widać to w przypadku nauczycieli przedmiotów ścisłych i zawodowych. - W naszej szkole (...) większość nauczycieli kształcenia zawodowego to emeryci. Na mechatronice mamy nauczyciela, który skończył 81 lat, drugi ma 75 lat. Ale to niejedyni nauczyciele emeryci. Powyżej siedemdziesiątki mam jeszcze dwóch, a czterech zbliża się do tej granicy wiekowej - zobrazował sytuację w wywiadzie Kasprzak.
Złe warunki pracy powodują, że młodzi odpływają może nawet nie do lepiej płatnych, ale lżejszych branż. Statystyczny Polak i tak pracuje dużo w skali roku, lecz stosunkowo wcześnie przechodzi na emeryturę. Mamy jeden z najniższych wieków emerytalnych spośród krajów europejskich, a związkowcy nawołują do jego dalszego obniżenia, postulując wprowadzenie świadczeń stażowych, przyznawanych po przepracowaniu określonej liczby lat, a nie jak teraz - po osiągnięciu określonego wieku. Argumentują, że człowiek po 40 latach pracy jest już zmęczony i należy mu się odpoczynek. Podkreślają, że ci, którzy chcą, powinni móc nadal pracować, jak długo mają na to ochotę i zdrowie im na to pozwoli.
Rząd zobowiązał się zachęcać emerytów do pracy, co zostało zapisane w przesłanym do Brukseli Krajowym Planie Odbudowy i Zwiększania Odporności. Czytamy w nim, że „konieczne jest podjęcie działań mających na celu zwiększenie zdolności i motywacji pracowników do pozostawania na rynku pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego”. Niestety taką „motywacją” jest najczęściej bardzo niska emerytura - dalsza praca będzie po prostu koniecznością.
Nie można jednak pomijać argumentu o wyeksploatowaniu organizmu po wieloletniej pracy. Doktor Tomasz Lasocki z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla, że praca po 60. r.ż. to nie jedynie kwestia chęci. - Trzeba poprawić warunki w wielu branżach. Wiele do życzenia pozostawia jakość badań okresowych: pracownicy muszą być badani częściej i dokładniej, zwłaszcza starsi i wykonujący zawody wymagające szczególnej sprawności - wylicza. Zwraca też uwagę na pracę na śmieciówkach. - Tu obowiązują zlecenia i własna działalność, więc często wykonuje się zajęcia bez norm i ograniczeń. Praca na etacie, do której jesteśmy obecnie tak zniechęcani, zapewnia przynajmniej jakiś poziom ochrony - wyjaśnia Lasocki.
Jednak nawet na etacie Polacy w porównaniu z innymi europejskimi nacjami pracują długo. Z szeroko komentowanego w ubiegłym roku raportu „Working time in 2019-2020” wynika, że spośród Europejczyków to właśnie my i Węgrzy pracowaliśmy w 2020 r. najwięcej: 1848 godzin (uwzględniono wolne w święta, weekendy i płatny urlop). W rzeczywistości jednak liczba wskazana w raporcie dla większości powinna być niższa o 48 godz., bo autorzy dokumentu wzięli pod uwagę jedynie 20, a nie 26 dni płatnego urlopu. Wciąż jednak daleko byłoby nam do ostatnich w tym rankingu Niemców, którzy przepracowali 1574 godz. Znamienne jest przy tym to, że wśród 10 najbardziej zapracowanych krajów aż osiem należało kiedyś do bloku wschodniego, zaś narody pracujące najmniej, to te najbogatsze - oprócz Niemców także Norwegowie, Francuzi, Duńczycy.
Dane z raportu mogą być jednak mylące, bo nie uwzględniały nadgodzin. A te w niektórych rodzimych firmach są regułą. Nie zawsze pracodawca za nie płaci, lecz nawet gdy to robi, to praca po kilkadziesiąt godzin tygodniowo nie pozostaje bez wpływu na stan zdrowia. W razie sporu pracownikowi trudno je udowodnić, bo ewidencja czasu pracy często nie jest prowadzona prawidłowo. Ostatnio głośna stała się sprawa kierownika stacji benzynowej z jednego z podtoruńskich miast, który wygrał przed sądem spór z pracodawcą o niezapłacone wynagrodzenie za prawie tysiąc nadgodzin wypracowanych w ciągu trzech lat.
Pracodawca wymuszał na podwładnym nadgodziny, bo zrzucał na niego odpowiedzialność za „utrzymanie ciągłości pracy stacji”. Kierownik zastępował więc innych pracowników, gdy nie było pełnej obsady. Nalewał paliwo, wykładał towar na półki, sprzątał - był pracownikiem uniwersalnym, a tym lepszym, że darmowym. Niedobór obsady występował ciągle, o czym kierownik wielokrotnie informował właściciela. Natomiast pracodawca przed sądem stwierdził, że nic o brakach kadrowych i pracy w nadgodzinach nie wiedział, a kierownik pracował nawet po 240 godzin w miesiącu z własnej inicjatywy. Sąd jednak nie uwierzył w to, że ktoś hobbystycznie spędza w pracy kilkanaście godzin dziennie, nie dostając za to wynagrodzenia. Zdaniem sądu za niedobór pracowników odpowiadał pracodawca.
O celowe utrzymywanie zatrudnienia na niższym poziomie niż potrzebny i wymaganie od pracownika uniwersalności oskarżane są też duże sieci handlowe. Tutaj też nie obywa się bez nadgodzin. Sklepy sieci Biedronka były kontrolowane pod tym kątem przez PIP w 2017 r. Stwierdzono wówczas wiele naruszeń, takich jak niezapisywanie nadgodzin w ewidencji czasu pracy, za które następnie nie płacono. Dochodziło również do przydzielania dni wolnych w czasie zwolnień lekarskich czy zakazu korzystania z przerw.
Jeszcze więcej swobody mają firmy, gdy zatrudniają na zlecenie. Takie osoby teoretycznie mogą pracować bez ograniczeń - choćby i kilkanaście godzin dzień w dzień. Nie ma też żadnych przepisów, które nakazywałyby firmom dawanie im urlopów, dni wolnych czy płacenie ekstra za nadgodziny. Ale nierzadko to właśnie zleceniobiorcy będzie zależeć na przepracowaniu jak największej liczby godzin, dzięki czemu będzie mógł więcej zarobić. Taka forma zatrudnienia to też sposób na dorobienie po godzinach i w weekendy poza głównym źródłem utrzymania. Czy państwo powinno tu ingerować? - Dopóki będziemy społeczeństwem na dorobku, dopóty wszelkie akcje promujące wypoczynek w miejsce nadgodzin, dodatkowych pół- czy ćwierćetatów, choć potrzebne, nie będą skuteczne - podsumowuje Maciej Ambroziewicz, ekspert od bhp. Zwraca jednak uwagę, że obecnie sytuacja jest wyjątkowa - pandemia, inflacja, szybujące w górę raty kredytów hipotecznych. To wszystko powoduje, że niewiele osób będzie mogło albo potrafiło odmówić dodatkowego zarobku.
Nie tylko same nadgodziny są problemem. PIP w złożonym za 2020 r. sprawozdaniu potwierdził wiele przypadków, gdy pracownik nie miał zapewnionego odpoczynku między zakończeniem pracy a jej ponownym rozpoczęciem. To może mieć tragiczne następstwa, co pokazują np. przypadki śmierci pracujących bez przerwy lekarzy. - W lotnictwie cywilnym trzeba było wielu wypadków, aby zwłaszcza małe, obsługujące lokalne połączenia linie wprowadziły rygorystyczne limity czasu przeznaczonego przez pilotów na pracę i na odpoczynek. To samo w wielu krajach dotyczy kierowców zawodowych - mówi Ambroziewicz.
Wypadki przy pracy to niestety nasza smutna rzeczywistość, szczególnie w budownictwie - stwierdza sprawozdanie PIP. Wynika z niego także, że tylko za część tych zdarzeń odpowiadają nieostrożni pracownicy. Do wielu wypadków mogłoby nie dojść, gdyby nie lekceważące podejście pracodawcy do bhp. PIP zwraca uwagę, że często praca jest źle organizowana, nie ma nad nią nadzoru ani koordynacji. Pracownicy nie są przeszkalani z bezpiecznej obsługi urządzeń. Inspektorzy podczas kontroli dowiadywali się np., że zasady bhp były ciągle naruszane, ale przełożeni to tolerowali. Do tego część pracowników nie miała kwalifikacji i nie powinna była w ogóle pracować na danym stanowisku.
Poważnym problemem jest także niewłaściwy stosunek przełożonych do pracowników i mobbing. O tym zjawisku stało się znów głośno ze względu na zarzuty wobec Tomasza Lisa, zwolnionego z funkcji redaktora naczelnego „Newsweeka”. Komentarze do tej sprawy pokazywały, dlaczego mobbing jest tak dużym problemem i że jeszcze długo nim będzie. Z jednej strony padały stwierdzenia, że „teraz to już od pracownika nie można niczego wymagać, bo od razu to mobbing”, „mogli się zwolnić”, z drugiej inni narzekali, że „zbyt długo akceptowali taki styl zarządzania”.
Walka z tym zjawiskiem nie jest łatwa, bo niezwykle ciężko udowodnić je przed sądem. Trudne jest przekonanie kolegów, aby zeznawali, a czasami świadków w ogóle nie ma. Do tego sama kodeksowa definicja mobbingu jest tak skonstruowana, że sądy rzadko orzekają, że do niego rzeczywiście doszło. Przepisy wymagają, aby pracownik udowodnił „działania lub zachowania dotyczące go lub skierowane przeciwko niemu, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie, wyizolowanie lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników”. Ale samo stwierdzenie, że mobbing miał miejsce, nic konkretnego pracownikowi nie daje. Dopiero rozstrój zdrowia pozwala mu żądać zadośćuczynienia, zaś rozwiązanie umowy o pracę - odszkodowania. Innymi słowy - pracownik musi się albo rozchorować, albo zwolnić, żeby otrzymać rekompensatę, a i tak jej otrzymanie jest raczej mało prawdopodobne. Nic więc dziwnego, że pracownicy wolą się zwolnić i jak najszybciej zapomnieć o toksycznej firmie, niż wystąpić do sądu.
W ten sposób jednak mobber nie ponosi żadnych konsekwencji. Monika Miedzik w pracy „Skutki mobbingu w miejscu pracy: dramat człowieka, koszty dla organizacji, wyzwanie dla społeczeństwa” zaznacza, że firma tolerująca mobbera, nawet gdy procesu nie było, i tak ponosi konsekwencje zatrudniania takiej osoby: rotacja pracowników, przeszkolenie nowych - to wszystko koszty. Odejście z pracy zazwyczaj nie kończy też sprawy dla pracownika. Często choruje, nawet gdy już pracuje w innym miejscu. Nie chodzi tylko o sferę psychiczną, bo stres ma przełożenie na stan całego organizmu. Pośrednio skutki odczuwa również całe społeczeństwo. Miedzik wśród takich skutków wymienia np. koszty leczenia, wypłaty zasiłków, rent, wcześniejszych emerytur i odpływ z rynku pracy osób jeszcze przed osiągnięciem wieku emerytalnego.
Na zmianie mentalności - na pogodzeniu się z pracą osób starszych oraz należytym traktowaniu pracowników - skorzystalibyśmy i zaoszczędzilibyśmy więc długofalowo wszyscy, bo nie o wszystkim zdecyduje wysokość wynagrodzenia. ©℗
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama