W poniedziałek w kancelarii premiera odbyło się uroczyste ślubowanie nowych urzędników służby cywilnej. W tym roku i w kolejnych rząd zdecydował, że ich liczba co roku będzie się zwiększała zaledwie o 200 osób.
Swoją drogą wydaje się jednak, że to była raczej smutna uroczystość, bo nowo mianowanych czeka niełatwa droga. Dyrektorzy generalni chętnie widzieliby ich na stanowiskach pomocniczych niż samodzielnych, a już na pewno nie kierowniczych. A gdy już znajdą zatrudnienie, nie będą lubiani przez innych urzędników, którzy nie zdawali trudnego egzaminu państwowego ani też nie ukończyli Krajowej Szkoły Administracji Publicznej (KSAP). Nikt z nas nie przepada za osobami, które są od nas mądrzejsze.
Urzędników mianowanych najwyraźniej nie lubi też odchodzący minister finansów, który przed rokiem domagał się zerowego limitu przyjęć dla kandydatów do tego zaszczytnego awansu. Miejmy nadzieję, że nowy doceni ich rolę. Również szef służby cywilnej już nie jest tak pewny, jak w poprzednich latach, że urzędników mianowanych powinno być więcej.
W wywiadzie dla DGP przyznał, że można rozważyć np. ograniczenie dostępności instytucji mianowania. To chyba nie jest dobry pomysł, bo urzędników z potwierdzonymi kwalifikacjami, a także certyfikatami językowymi jest zaledwie garstka. Gdyby rząd stawiał na tych ludzi, z pewnością nie żałowałby wydanej każdej złotówki. Przecież od wykwalifikowanej kadry urzędniczej zależy trwałość każdej władzy. Ich wiedza procentuje i może tylko przynosić same sukcesy. Żywym tego dowodem jest nowa pani wicepremier Elżbieta Bieńkowska, która ukończyła KSAP. Zarządzając dwoma resortami pewnie nie będzie miała czasu na przekonywanie premiera, że warto stawiać na urzędników mianowanych, ale może przy planowaniu kolejnego limitu mianowania na 2015 r. zaproponuje, aby został on zwiększony.