Kodeks pracy gwarantuje bezprawnie zwolnionym pełen wachlarz sposobów na domaganie się rekompensaty od pracodawcy. Mogą starać się o przywrócenie do pracy, odszkodowanie z k.p., a nawet cywilne, jeśli wykażą, że z powodu niezgodnego z prawem zakończenia zatrudnienia ponieśli szkodę. Tyle teoria.
W praktyce dochodzenie swoich roszczeń sprowadza się do długotrwałej batalii w sądzie z lepiej do tej walki przygotowanym pracodawcą. To duże ryzyko, a ewentualna wygrana może okazać się pyrrusowym zwycięstwem. Przywróconego do pracy można przecież za chwilę ponownie zwolnić, tym razem już całkowicie zgodnie z prawem, by znowu nie poszedł do sądu. A i wypłata odszkodowania w wysokości trzech pensji nie wydaje się rekompensować czasem nawet kilkuletniej sądowej walki, nerwów, stresu. Tylko ci, którym firma naprawdę zaszła za skórę, są na tyle zdeterminowani, by podjąć takie wyzwanie.
Kodeksowe gwarancje to w dzisiejszych realiach fikcja, która jest wygodna dla wszystkich. Na papierze bronią pracowników, którzy muszą tylko chcieć skorzystać z należnych im uprawnień. Faktycznie przepisy nie są jednak stosowane, co działa na korzyść pracodawców. Zwłaszcza na dzisiejszym rynku pracy, na którym to firmy dyktują warunki.
Dla świętego spokoju obie strony stosunku pracy tolerują więc tę ułudę, żeby zachować status quo i przypadkiem nie zmienić czegoś na swoją niekorzyść. Tracą na tym przede wszystkim ci, którzy dziś etatu nie mają. Pracodawcy twierdzą, że nie stać ich na zatrudnienie na kodeksowych regułach. Na papierze to przecież wielkie koszty. Związki zawodowe bronią z kolei tylko tych już zatrudnionych. By broń Boże im tych papierowych uprawnień nie odebrać. I tak teoretyczne przywileje mają całkiem realny wpływ na rynek pracy. A raczej jego psucie.