System wynagradzania w Polsce pozwala dowolnie faworyzować niektórych pracowników kosztem innych. To należałoby zmienić, wynika z raportu Banku Światowego o płacach w sektorze publicznym. Autorzy analizy podkreślają, że chodzi o porównywalne stanowiska, wymagające podobnego wykształcenia i doświadczenia, niosące zbliżoną odpowiedzialność.

William Dillinger, przedstawiając opracowanie na konferencji prasowej w Warszawie powiedział, że niedoceniani pracownicy, gdy nadejdzie lepsza koniunktura, poszukają zatrudnienia w sektorze prywatnym. Tym samym państwo straci specjalistów. Zwrócił też uwagę, że w Polsce szef ma ogromne możliwości różnicowania płac podległego personelu. Pozwala mu na to stosowanie tak zwanego mnożnika. Zdaniem autora analizy, można się tu spodziewać nadużyć, kryteria są bowiem zbyt elastyczne. "W efekcie, moja koleżanka w pracy może zarabiać cztery razy więcej niż ja, na tym samym stanowisku", mówił William Dillinger .

Raport został zamówiony przez Ministerstwo Finansów, które szuka sposobów zmniejszenia deficytu fiskalnego. Jednym z nich może być ograniczenie funduszu płac sektora publicznego.

Główny ekonomista resortu, Ludwik Kotecki, przypomniał, że w związku ze spowolnieniem gospodarczym wynagrodzenia urzędników zostały zamrożone. Jego zdaniem, ogólnie, sytuacja nie jest jednak zła, a raport obala "mit" o utrzymywanej w Polsce armii urzędników, którzy kosztują nas krocie.

Według opracowania, zatrudnienie oraz wydatki na płace administracji publicznej w Polsce nie są "szczególnie wysokie", jak na europejskie standardy. To 28 osób na tysiąc mieszkańców, co plasuje nas bliżej dolnej granicy skali. Podobnie z funduszem wynagrodzeń wynoszącym około 10% PKB.

Raport Banku Światowego dotyczy pracowników ministerstw i urzędów centralnego szczebla, a także funkcjonariuszy służb mundurowych oraz funkcjonariuszy sądowych. Personel uwzględniony w dokumencie to jedna czwarta łącznego zatrudnienia w całym sektorze publicznym.