Według danych wojewódzkich urzędów pracy w marcu i na początku kwietnia zgłoszono chęć pozbycia się ponad 10,2 tys. pracowników w ramach zwolnień zbiorowych.
Skala może robić wrażenie, gdy weźmie się pod uwagę, że w ciągu prawie sześciu tygodni zapowiedziano redukcje wynoszące 40 proc. wszystkich zwolnionych w ten sposób w całym 2019 r. (25 tys. osób, a zgłoszono taką chęć względem 32 tys. pracowników). Jednocześnie to zauważalnie więcej niż w dwóch poprzednich miesiącach – w wielu województwach zgłaszano wówczas mniej niż kilkadziesiąt osób, zdarzało się nawet, że w lutym w ogóle nie trafiały takie wnioski. Dziś liczby te osiągają niekiedy skalę przekraczającą tysiąc, a trzeba też pamiętać, że z powodu pracy zdalnej i powolnego przepływu informacji z powiatów, dane WUP-ów mogą być niekompletne. Raportowanie i ich bieżąca agregacja są znacznie utrudnione i niektóre z nich wciąż czekają na liczby z początku kwietnia.
Z drugiej strony, jak podkreślają urzędnicy, obecna sytuacja nie zapowiada katastrofy na rynku pracy – wielu z nich pamięta większe zwolnienia jeszcze sprzed pandemii i w czasie dynamicznego rozwoju gospodarczego. Sama informacja ze strony pracodawcy nie oznacza też przeprowadzenia zwolnień – wiele z nich jest planowane na cały rok. Nawet do grudnia pracodawcy w każdej chwili mogą też zaniechać ich realizacji.
Obecne informacje trudno odnosić do historii. Porównywanie planowanych zwolnień sprzed kilku lat, a nawet miesięcy, z tymi spływającymi po niemalże całkowitym zamrożeniu życia gospodarczego jest bezzasadne. – Dane z przeszłości zupełnie nic nie powiedzą nam o obecnej sytuacji. To był całkowicie inny świat niż ten, w którym żyjemy teraz. A biorąc pod uwagę tak dużą izolację społeczną i fakt, że na etatach w firmach pracuje w Polsce ok. 13 mln osób, to 10 tys. stanowi nieznaczną część zatrudnionych. Wszyscy obawiamy się dużo większej skali – ocenia Andrzej Kubisiak, ekspert ds. rynku pracy i wicedyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Dodaje jednak, że liczby te mogą się szybko zwiększyć i tym samym bardziej przystawać do prognoz ekonomistów o dwucyfrowym spadku PKB w Polsce w II kw., na co wskazują często również same urzędy.
Z danych dostępnych w WUP-ach wynika, że największe grupowe zwolnienia są planowane w woj.: lubelskim (2129 osób), wielkopolskim (1307) i śląskim (1189). W pierwszym z tych przypadków bilans jest spowodowany zgłoszeniem zwolnień przez producenta mebli Black Red White, który do urzędu w Biłgoraju wskazał w ten sposób 1900 pracowników z całego kraju. Z pewnością można przypuszczać, że większe grupowe zwolnienia nie ominą też woj. mazowieckiego, co do którego nie ma jednak pełnych danych za kwiecień. – Województwa mazowieckie, śląskie czy wielkopolskie to obszary, w których zawsze zwolnień grupowych było najwięcej. Ale nie dlatego, że to słabe rynki pracy, lecz z uwagi na duże zaludnienie i tym samym wielu zatrudnionych – tłumaczy Andrzej Kubisiak. To właśnie w tych województwach do urzędów zwróciło się w tej sprawie najwięcej pracodawców. Najmniejszą skalę planowanych zwolnień odnotowano dotychczas w WUP w woj. opolskim (w marcu 54 osoby) i pomorskim (84).
Urzędnicy i eksperci podkreślają, że dla rynku pracy kluczowe będą następne dwa miesiące. – Z naszych analiz wynika, że plan redukcji zatrudnienia ma co czwarta firma, a trzy czwarte z nich myślało o redukcji nawet połowy załogi. W pierwszej kolejności dotknie małe przedsiębiorstwa zatrudniające 10–50 pracowników – prognozuje ekspert PIE. Uwzględniając to, nie da się wykluczyć, że 10,2 tys. osób to jedynie cisza przed burzą. Najbliższe miesiące sprawdzą skuteczność wprowadzonych przez rząd pakietów pomocowych – możliwe, że część z firm nie będzie chciała ostatecznie dokonywać redukcji załogi w celu skorzystania z publicznych pieniędzy. Pracodawcy zdają sobie też sprawę z tego, że wkrótce mogą ponownie potrzebować personelu, gdy nastąpi przynajmniej częściowe odmrożenie gospodarki, a dodatkowo zwolnienia grupowe często wymagają realizacji układów zbiorowych i wypłaty odpraw.