Trzy lata temu Małgorzata przeszła zawał, a gdy wychodziła ze szpitala, pielęgniarka wręczyła jej rachunek za leczenie. – Okazało się, że szefowa nie płaciła moich składek przez pięć lat. Miesięcznie zarabiałam od 900 do 1,3 tys. zł. Nie miałam żadnych oszczędności, a na głowie dwójkę dzieci i rachunek na 9 tys. – wspomina.
Magazyn DGP
/
Dziennik Gazeta Prawna
Na szczycie piramidy potrzeb Małgorzata umieściła jedzenie i
leki. Gdy zaczyna brakować na nie pieniędzy, ratuje się, klikając w internecie na szybką krótkoterminową pożyczkę albo dzwoni do koleżanki. Na buty i odzież dla młodszego syna odkłada z 500+. Żeby zarobić na lodówkę i kuchenkę, wyjechała na miesiąc do Niemiec, gdzie opiekowała się parą seniorów. Teraz musi się opiekować chorą matką, więc nie może wyjechać na długo. Spokój jest dla niej równie ważny co gotówka – nie chce zdradzać dzieciom, że dzieje się coś złego. Trzy lata temu przeszła zawał, a gdy wychodziła ze szpitala, pielęgniarka wręczyła jej rachunek za leczenie. – Okazało się, że szefowa nie płaciła moich składek przez pięć lat. Miesięcznie zarabiałam od 900 do 1,3 tys. zł. Nie miałam żadnych oszczędności, a na głowie dwójkę dzieci i rachunek na 9 tys. – wspomina Małgorzata.
Andrzej porównuje wypadki losowe – takie jak ból zęba czy zepsuta pralka – do łagodnego, rutynowego tąpnięcia. Konto zostaje wyzerowane, więc mogą z żoną rozpocząć kolejną próbę oszczędzania. Kiedyś było jeszcze gorzej. Andrzej niechętnie wraca do wydarzeń sprzed dwóch lat, kiedy na umowie zleceniu jako listonosz zarabiał 1,6 tys. zł. Firma straciła duże państwowe zamówienie i szybko pojawiała się zapowiedź grupowych zwolnień. Kierownik regionalny prosił, żeby jako lojalni pracownicy zostali do końca miesiąca, obiecywał dodatkową wypłatę. Pracowali po 12 godzin. – Zostałem do końca. Był ostatni dzień sierpnia, a ja nie dostałem pieniędzy za lipiec – wspomina Andrzej. Żyli z pensji żony, ale 1,2 tys. zł wydali na
czynsz, opłaty i leki w internetowej aptece. – Było nerwowo, nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie, nie wiedzieliśmy, co robić. Pamiętam, że w pierwszym odruchu przeszedłem się po osiedlu i zebrałem trochę puszek, za które dostałem kilkanaście groszy, zamiast kilku złotych, jak się spodziewałem – opowiada.
Takie historie wcale nie są w Polsce wyjątkiem. – W 2016 r. 3,9 proc. osób żyjących w skrajnym ubóstwie pracowało – wyjaśnia dr hab. Anna Zachorowska-Mazurkiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Badaczka wyjaśnia, że skala biedy osób mających zatrudnienie jest dużo większa: – Dane dotyczące subiektywnej oceny sytuacji materialnej gospodarstw domowych wskazują, iż
praca nie zapewnia godnego życia 6,9 proc. pracujących. Tylu z nich uznało swoją sytuację za raczej złą i złą, a dla pracowników zatrudnionych na stanowiskach robotniczych odsetek ten rośnie do prawie 9,6 proc. Innym objawem ubóstwa jest wskaźnik niedostatku, gdzie pod uwagę bierze się wydatki. W grupie pracowników niedostatek dotknął w 2016 r. 38,5 proc. osób, w tym na stanowiskach robotniczych aż 51,2 proc.
Z kolei dr Rafał Muster z Uniwersytetu Śląskiego wskazuje na związek formy zatrudnienia z ubóstwem i precyzuje: – W przypadku osób pracujących w oparciu o stałą umowę odsetek zagrożonych ubóstwem na europejskim rynku pracy jest dwukrotnie mniejszy niż wśród osób pracujących na podstawie umów czasowych – mówi.
Zależność tę potwierdza historia zatrudnionej na umowie o dzieło sprzątaczki, która, gdy zachorowała, nie mogła pójść na zwolnienie, więc, żeby przeżyć miesiąc bez wypłaty, zdecydowała się wziąć pożyczkę. Szybko wpadła jednak w spiralę zadłużenia, bo na spłatę kolejnych rat musiała zaciągnąć następny kredyt. – Często spotykam się z takimi historiami – mówi Katarzyna Duda, ekspertka Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a. – Wspomniana sprzątaczka, podpisując umowę, była przekonana, że pożycza 4 a nie 7 tys. zł. Nikt jej nie wyprowadził z błędu i dzisiaj zostało jej jeszcze kilka tysięcy do spłaty.
Na równi pochyłej
Historie pracujących biednych pokazują, że część z nich do pewnego momentu zajmowała całkiem dobrą pozycję na rynku pracy. Ich sytuację zmieniły dopiero zawirowania związane z utratą zatrudnienia, chorobą lub kłopotami rodzinnymi. – To był czas rozbudzonych apetytów na wysokie i szybkie zarobki. Giełda w latach 90. kojarzyła się z kolejnym etapem rozwoju ludzkości. W pracy dyskutowaliśmy o polskim Wall Street – wspomina początki pracy w domu maklerskim Andrzej. Swoją karierę zaczynał od obsługi klienta. Szybko zrobił licencję maklera i złapał wspólny język z klientami, od których przyjmował zlecenia. Był tak zaangażowany, że po jakimś czasie znał na pamięć kody większości spółek. Następnie trafił do działu regionalnego, gdzie pełnił funkcję asystenta dyrektora. Gromadził dane i robił analizy. Czuł się na tyle pewnie jako osoba znająca reguły giełdy, że pod przyszłe finansowe sukcesy zaciągnął pożyczkę na 60 tys. zł. Niedługo potem jego spółka zbankrutowała. Kolejnym ciosem było cięcie etatów. – Wtedy zaczęła się równia pochyła. Wysłałem ponad 60 CV, ale mój PESEL straszył. Zrobiłem dwustopniowy
kurs masażu i trzystopniowy kręgarstwa. Kupiłem nawet dwa stoły, ale nie było zainteresowania. Rozniosłem ulotki po osiedlach. Wpadłem na pomysł, że zostanę motorniczym tramwajów, zdałem egzamin, ale usłyszałem od kierowniczki, że jakiś czas temu przeprowadzili nieudany eksperyment z 50-letnim pracownikiem i nie będą już ryzykować – wspomina.
– Najtrudniejsze było dla mnie to, jak z dnia na dzień zostałam sama z dziećmi, bez domu i bez pracy – opowiada Małgorzata. Przeprowadziła się do rodziców, do małego dwupokojowego mieszkania. Po kilku miesiącach poszukiwań znalazła pracę w gospodarstwie agroturystycznym. Oficjalnie była kucharką, ale z czasem dochodziły kolejne obowiązki: gotowanie, sprzątanie hotelowych pokoi, a także mieszkania i garażu właścicieli oraz pranie ich rzeczy. Kilka razy pracowała nawet w polu przy wykopkach. Podobnie jak inne zatrudnione w gospodarstwie
kobiety. – Nie miałyśmy dla siebie nawet łazienki i łóżka, na których mogłybyśmy się położyć nad ranem. Nigdy nie wiedziałyśmy, ile szefowa zapłaci nam za dodatkową pracę jako obsługa wesela. Jak na loterii. Wszystko zależało od humoru szefowej – wspomina Małgorzata. – Pracowałam na czarno za 3 zł na godzinę, umowę na 7 zł dostałam na krótko przed chorobą. Nie zapomnę uczucia rozpaczy, kiedy po pięciu godzinach ścielenia łóżek i sprzątania pokoi dostałam 15 zł. Nie wiedziałam, co za to kupić, nawet na pampersy dla młodszego syna było za mało.
Fizyczne i psychiczne zmęczenie skończyły się dla niej zawałem. Po powrocie do zdrowia właścicielka hotelu nie chciała ryzykować i odmówiła dalszej współpracy. Małgorzata zaczęła robić na szydełku, wyszywać, organizować chrzciny i komunie w domach, ale to nie zapewniało jej stałego dochodu.
– Kobiety zarabiają mniej, gdyż od samego początku funkcjonowania systemu kapitalistycznego były traktowane jako pracownicy niższej kategorii, z ograniczonym dostępem do rynku pracy, rozwiązań okołorynkowych i dostępu do związków zawodowych – wyjaśnia dr Zachorowska-Mazurkiewicz z UJ. – Na złą sytuację pracownic ma też wpływ ograniczony czas, którym dysponują: tu pracujące kobiety znajdują się z sytuacji gorszej nie tylko od pracujących mężczyzn, lecz także od kobiet niepracujących. Warto też wspomnieć, że kobiety zarabiają mniej na rynku pracy, ale również i mniej na tym rynku pracują. Pracują mniej, gdyż więcej czasu przeznaczają na pracę nieodpłatną, świadczoną na rzecz członków własnych gospodarstw domowych – dodaje ekonomistka.
Brejza: Potraktowano Jarosława Kaczyńskiego jako potencjalnego oszusta. To sporo mówi o osobowości lidera PiS [WYWIAD]>>>
Kobiety mają też kłopoty z powrotem na rynek pracy po kilkuletniej nieobecności spowodowanej wychowaniem dzieci, czego dowodzi przypadek Zofii, żony Andrzeja. – Ustaliliśmy, że ja będę zarabiał, a żona zajmie się wychowaniem dzieci. Ale gdy dzieci były już odchowane, Zosia miała ponad 30 lat i duże problemy z wdrożeniem się do nowych warunków – opowiada Andrzej. Kobieta najpierw podjęła pracę u znajomego w grupie zarządzającej firmą budowlaną. Musiała przymykać oko na wiele nieprawidłowości, zarabiając przy tym 2 tys. zł. Zrobiła podyplomowe studia z biologii i chemii, ale przez rok nie dostała ani jednej oferty z urzędu pracy. Następnie skończyła kurs kierowników biur i dwa semestry w szkole policealnej na kierunku pomoc nauczyciela technicznego. Od trzech lat pracuje jako pomoc techniczna w przedszkolu. – Żona bardzo ciężko pracuje, nosi stosy talerzy, rozkłada leżaki, roznosi posiłki, myje okna, zamiata podłogi i to wszystko w sytuacji, kiedy jako chora osoba nie powinna w ogóle pracować fizycznie – mówi wyraźnie podłamany Andrzej.
Życie rodzinne osób, które muszą liczyć się z każdym groszem, jest wystawione na wiele ciężkich prób. – Pamiętam małżeństwo zatrudnione w ochronie. Ona ochraniała budynek ZUS, on Urząd Miasta i zdarzało się, że nie widzieli się przez tydzień, choć razem mieszkali. Wyglądało, jakby pracowali za granicą. Często jest tak, że rodziny przychodzą do siebie w odwiedziny do pracy, jak w przypadku żony, która przychodziła na noc do męża pracującego bez przerwy 48 godzin – mówi Katarzyna Duda.
20 lat w pozycji podporządkowanej
60-letni Krzysztof o swoim życiu opowiada krótkimi, rwanymi zdaniami. Kiedyś pracował jako monter okrętów kadłubowych w Stoczni Gdynia i tylko wspominając historię oddanych statków, unosi głowę do góry. W połowie lat 90. zdecydował się na powrót do rodzinnego miasteczka w woj. kujawsko-pomorskim, ale tam największe zakłady pracy były już zamknięte. Znajomy zaproponował, żeby pojechali na jabłka. Trafili w okolice Grójca, gdzie Krzysztof spędził kolejne 20 lat. W tym czasie zarabiał czarno od 2,5 zł do 7 zł za godzinę. Pracując po 12 godzin w normalnym trybie i 16 godzin przy większych zamówieniach. Nigdy nie ma pewności, czy nadgodziny będą płatne. – Jak szef miał dobry charakter, to płacił – opowiada Krzysztof. – Ale rzadko trafiałem na dobrych gospodarzy. Przez 20 lat tylko u trzech miałem ciepłą wodę i prysznic. Zdarzało się, że potrącali z wypłaty za podgrzanie wody.
Gdy zarobki nie przekraczają 1,2 tys. zł, największym problemem jest nocleg. Praca u części sadowników przedłuża się i z sezonowej staje się całoroczną. Kilka razy korzystał z takiej możliwości. Poza sezonem wykonuje szereg różnych prac gospodarskich. Wtedy można liczyć na skromny kąt u właściciela, ale zarobki były o połowę mniejsze. – Wszystko zależało od warunków, jakie zapewniał pracodawca. Bywało, że na sali spało nas 15 osób, ale bywało, że tylko trzy. Jak zaczynałem pracować, to spałem na skrzynkach i łachach w stodole, później to się trochę zmieniło. Pamiętam, jak kilku moich kolegów spało w leśnych szałasach. Jak pracodawca chciał zapłaty za nocleg, to opłacało się nocować w lesie – wspomina Krzysztof.
Na trudną sytuację ekonomiczną osób pracujących na stanowiskach robotniczych zwraca uwagę dr Zachorowska-Mazurkiewicz. – Na stanowiskach robotniczych przychód netto w 2017 r. wyniósł 1593,98 zł (na nierobotniczych 2445,98 zł) i był najniższy spośród wszystkich grup społeczno-ekonomicznych, niższy nawet niż przychód rencistów, który wyniósł 1683,24 zł.
Niekorzystne położenie zdegradowanej klasy robotniczej z bliska obserwowała Katarzyna Duda, która podczas swoich badań spotkała wielu górników zatrudnionych jako pracowników ochrony na terenach pokopalnianych. – Na ich przykładzie dobrze widać, jak wygląda życie byłych robotników. Twarzą w twarz stają tam często dawni koledzy z kopalni. Z jednej strony ochroniarze, z drugiej ci, którzy, żeby przeżyć, kradną złom – mówi Duda.
Z kolei prof. Wiesława Kozek z Uniwersytetu Warszawskiego, współautorka książki „Utrzymać się na powierzchni. O walce z biedą w pięciu krajach europejskich w perspektywie indywidualnego sprawstwa”, twierdzi, że w miastach takich jak Radom proces deindustrializacji oznaczał powstanie problemów dla lokalnych rynków pracy. – Zwalniani pracownicy dużych firm przemysłowych nie znajdowali alternatywnego zatrudnienia, nie posiadali kwalifikacji poszukiwanych przez nowych pracodawców w rozwijających się branżach, a powstawanie miejsc pracy w usługach było procesem powolnym, rozciągniętym w czasie – tłumaczy badaczka. – Znam z badań historię ludzi, którzy pracują sezonowo, wkładają dużo wysiłku w to, żeby zarobić na życie. Najczęściej to była praca na czarno, żadnej odzieży roboczej. Ale zimą już nie pracują, ponieważ do pracy trzeba dojeżdżać i to kosztuje, pracodawca traktuje ich jak parobków i mało płaci. Pamiętam przypadek kobiety spodziewającej się dziecka, która musiała nosić skrzynki z warzywami w warzywniaku, dopóki nie dostała zwolnienia z powodu zbyt zaawansowanej ciąży – dodaje.
Uniknąć marginalizacji
Małgorzata ostatni raz wyjechała na wakacje osiem lat temu. Udało jej się wtedy uzbierać na pięciodniowy pobyt we Władysławowie. Od tamtej pory lipiec i sierpień to czas odkładania na ubrania i szkolne przybory. Teraz wydatków jest więcej, bo w październiku starszy syn zaczął studia. Mieszkając wspólnie z rodzicami i opiekując się nimi, przejęła odpowiedzialność za ich finanse. Większość pieniędzy wydaje na leki i codzienne potrzeby. Zdarza się, że dwa razy w miesiącu zawozi ojca do oddalonego o 30 km szpitala. Wynajęcie samochodu to koszt 100 zł, które pożycza od koleżanki. – Dostałam niedawno propozycję mieszkania socjalnego, ale musiałam odmówić. Nie byłabym w stanie go wyremontować, wyposażyć w podstawowe urządzenia, a potem jeszcze utrzymać. Dzisiaj mój miesięczny dochód wynosi równe 1,1 tys. zł – mówi.
Rok temu zaczęła 10-miesięczny kurs organizowany przez opiekę społeczną. Specjalizacja: opieka nad dziećmi i osobami starszymi. Odbyła czteromiesięczny staż w przedszkolu, gdzie miesięcznie zarabiała 700 zł. Przepracowała tam jeszcze pół roku, ale cztery miesiące temu skończyła się jej umowa. Dużym wsparciem jest dla niej opieka społeczna, bez której nie spłaciłaby rachunku wystawionego przez szpital za hospitalizację po zawale. Niezależnie od tego, każdy kontakt z pracownikiem socjalnym to dla niej duży stres i poczucie, że po raz kolejny żebrze o 300 zł. – Staram się też żyć normalnie, raz na jakiś czas wyjdę z dziećmi do kina, pozwolę sobie na książkę i drogie buty dla syna za 200–300 zł. Czasem pożyczam pieniądze, żeby sobie na to pozwolić, ale to się należy moim dzieciom – mówi Małgorzata. Po chwilowym namyśle dodaje: – Większość moich znajomych żyje podobnie, mają zaciągnięte pożyczki, spłacają raty. Wiem, że ludzie krytykują 500+, ale część znajomych, którzy mieszkają w naszym małym, mazurskim miasteczku, pierwszy raz od dawna kupiła dzieciom nowe buty i mogła pójść do cukierni.
Po kilku miesiącach bezrobocia listonosz Andrzej dostał propozycję współpracy od znajomego, który założył firmę kurierską. – To był moment, kiedy chciałem inaczej uchwycić nasze życie. Jako kurier zarabiałem od 1600 tys. do 2 tys. zł. Mój szef zarabiał miesięcznie 10 tys. i ciągle powtarzał, że mało i mało. W końcu zmieniłem pracę i zostałem taksówkarzem. Nie zarabiam kokosów, ostatni weekend wyglądał tak, że o 16.30 zacząłem kurs i zjechałem do domu w niedzielę o 6 rano, zjadłem zupę, zdrzemnąłem się i o 14 znów byłem w aucie. Najgorsze są noce, bo wiadomo, że człowiek bardziej się męczy i wtedy trafiają się różni klienci – opowiada.
Bershidsky: Taśmy Kaczyńskiego nie zadziałają, bo populistom często uchodzi korupcja [OPINIA]>>>
W ostatnich miesiącach razem z żoną odczuli małą finansową poprawę. – Udało nam się wynająć małą kwaterę za 300 zł na pięć dni nad morzem. Ktoś może powiedzieć, że pewnie mała klitka. Jeśli nawet, to proszę pamiętać, że od kilku lat nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Oprócz tego, jak jeździłem, tak cały czas jeżdżę na bazarek, żeby kupić tanie papierosy dla żony – opowiada. Kilka dni temu Andrzej uznał, że jednak zdrowie jest najważniejsze i zawiesił kursy w sobotę i niedzielę.
Dla Krzysztofa pracującego w sadownictwie każda wymiana zdań, upomnienie się o ubezpieczenie i umowę kończyły się wskazaniem na bramę i groźbą wyprowadzki. Właściciel sadu miał w odwodzie mniej wybrednych pracowników, którzy od wielu lat zbierają się na przystanku w Warce. – Był taki okres, że chciałem spróbować czegoś innego. Znalazłem pracę przy remoncie szpitala w Warszawie. Ostatnie trzy miesiące to była praca za darmo. Dostaliśmy tylko zaliczkę 200 zł, przyszedł ochroniarz i powiedział, że firma zmieniła właściciela. Zaraz potem wylądowałem na Dworcu Centralnym, ale w końcu udało mu się wrócić do Grójca – mówi.
Pracę w sadownictwie Krzysztof porzucił definitywnie ponad rok temu. – Jak dostałem wylewu, to właściciel sadu wywiózł mnie gdzieś do centrum i zostawił na ławce. Potem mieszkałem kilka miesięcy na dworcu i nie wiem, co by było, gdyby mi nie pomogła pani Adriana Porowska z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej – opowiada. Gdy rozmawiamy, w Misji obok trwają prace przy budowie jachtu, który tworzą mieszkający tutaj bezdomni. – Nie mam już zdrowia i siły, ale mogę popatrzeć, jak rośnie to cudo – mówi Krzysztof i spogląda na statek, unosząc do góry głowę.
– Takie osoby jak pan Krzysztof trafiają do nas regularnie – opowiada Adriana Porowska, szefowa Misji. – Najczęściej biedni pracujący znajdują pracę jako ochroniarze, przy sezonowych zbiorach owoców i na budowach. Pracodawcy często wykorzystują fakt, że są to osoby, dla których to jedyna płatna praca, więc zatrudniają je na czarno i po pewnym czasie przestają wypłacać im pieniądze należne za wykonaną pracę. Gdy nasi podopieczni zaczynają się upominać o pensje, słyszą w odpowiedzi groźby, a zdarza się, że pracodawca posunie się do przemocy – dodaje.
Ważnym wątkiem, który przewija się w debacie na temat biednych pracujących, jest rola pomocy społecznej. Jak zauważają Wiesława Kozek, Julia Kubisa i Marianna Zielińska w książce „Utrzymać się na powierzchni”, korzystanie z pomocy społecznej jest trudniejsze z powodu instytucjonalnej bezwładności agend zaangażowanych w udzielanie wsparcia, reagujących bardzo zachowawczo na poszerzający się zakres zjawiska biedy wśród osób pracujących. Zasadniczym problemem jest więc niemożność wyrwania się z biedy, sukcesem natomiast uniknięcie marginalizacji mającej postać bezdomności, ciężkich chorób, głodu, prostytucji, uzależnień, utraty najbliższej rodziny.
21 stycznia tego roku w Warszawie na jednym z parkingów spłonął 62-letni ochroniarz. Przyczyny pożaru budki ochroniarskiej, w której pracował, nie są jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale ze wstępnych ustaleń wynika, że pożar wybuchł po rozszczelnieniu butli z gazem, którą ochroniarz dogrzewał pomieszczenie. Ofiarę wypadku znała Katarzyna Duda. – Od osoby bliskiej zmarłemu dowiedziałam się, że właściciel firmy naciskał na ochroniarza, aby ograniczył korzystanie z grzejnika, który zużywał za dużo prądu. Kontenery ochroniarskie najczęściej są stawiane na placach budowy i na parkingach, a ich stan bezpieczeństwa pozostawia wiele do życzenia. Widziałam raz na budowie budkę ochroniarską z dziurawymi oknami wielkości pięści, firma nie chciała inwestować w nową budkę ani w nowe okna, więc dziury zakleiła taśmą klejącą. Ochroniarzom groziła śmierć przez zamarznięcie – wspomina Duda.
Trzy lata temu Małgorzata przeszła zawał, a gdy wychodziła ze szpitala, pielęgniarka wręczyła jej rachunek za leczenie. – Okazało się, że szefowa nie płaciła moich składek przez pięć lat. Miesięcznie zarabiałam od 900 do 1,3 tys. zł. Nie miałam żadnych oszczędności, a na głowie dwójkę dzieci i rachunek na 9 tys. – wspomina