Akty strzeliste w rodzaju zapewnień, że „kto się zdecydował być prokuratorem, a tym bardziej sędzią dyscyplinarnym, ten nie może się nikogo bać”, to tylko zaklinanie rzeczywistości
Jesienią 2024 r. sąd dyscyplinarny przy prokuratorze generalnym znalazł się przez chwilę w blasku reflektorów. Trzyosobowy skład prokuratorów-sędziów dyscyplinarnych umorzył bowiem 15 października postępowanie dyscyplinarne przeciwko prokuratorowi Krzysztofowi Parchimowiczowi. Postępowanie to miało zaś charakter par excellence polityczny, ponieważ wszystkie siedem zarzutów dyscyplinarnych dotyczyło wypowiedzi, w których Krzysztof Parchimowicz – jako założyciel i prezes opozycyjnego wówczas Stowarzyszenia Prokuratorów Lex Super Omnia – krytykował publicznie działania prokuratury pod rządami ministra Zbigniewa Ziobry.
Umorzenie postępowania dyscyplinarnego miało więc, nie bez powodu, posmak triumfu swobody wypowiedzi prokuratorów i powrotu Polski do europejskich standardów wolności słowa (a konkretnie do standardów sformułowanych przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w wyroku Kövesi przeciwko Rumunii). W rzeczywistości jednak umorzenie to nastąpiło z powodów czysto formalnych i to właśnie powód umorzenia stał się główną przyczyną medialnego szumu. Jak bowiem ustalił sąd dyscyplinarny, zastępca rzecznika dyscyplinarnego prokuratora generalnego, który oskarżał Parchimowicza, nie został – jak wymaga tego prawo o prokuraturze (pr. prok.) – powołany na czteroletnią kadencję. Powierzano mu funkcję na krótsze okresy. Co więcej, również wbrew przepisom pr. prok. niektóre z decyzji o powierzeniu mu funkcji podpisywał prokurator krajowy, a nie generalny. W konsekwencji, zdaniem sądu dyscyplinarnego, zaistniała bezwzględna przeszkoda procesowa w postaci braku skargi uprawnionego oskarżyciela.
Trzy lata zwłoki
Październikowe orzeczenie sądu dyscyplinarnego zyskało rozgłos również z tego powodu, że ujawniony w nim problem ma charakter systemowy: 10 na ogółem 11 zastępców rzecznika dyscyplinarnego nie było powołanych na ustawową kadencję – jedynie odnawiano im co kilka miesięcy powierzenie funkcji. Ponieważ jednak zastępca rzecznika dyscyplinarnego zaskarżył to orzeczenie do Sądu Najwyższego, nadal nie wiadomo, czy się ono uprawomocni i czy otworzy drogę do wznowienia licznych prawomocnie zakończonych postępowań dyscyplinarnych, w których zaistniał taki sam problem prawny.
Medialny blask towarzyszący wydaniu tego niewątpliwie ważnego orzeczenia nie powinien jednak oślepić nas na tyle, abyśmy nie dostrzegali ciągnącego się za tym orzeczeniem cienia. Mało kto zwrócił uwagę na to, że sprawa dyscyplinarna przeciwko Krzysztofowi Parchimowiczowi rozpoczęła się jeszcze w grudniu 2020 r. – wtedy postawiono mu zarzuty – a zanim sąd dyscyplinarny zdecydował się 15 października 2024 r. umorzyć sprawę, obrońcy prokuratora przez trzy lata zwracali sądowi uwagę na nie prawidłowość umocowania zastępcy rzecznika dyscyplinarnego. Powstaje zatem istotne dla każdego prokuratora pytanie: skoro wszyscy członkowie sądu dyscyplinarnego znali treść art. 17 par. 1 pkt 6 k.p.k. („Nie wszczyna się postępowania, a wszczęte umarza, gdy brak skargi uprawnionego oskarżyciela”) i skoro równocześnie wiedzieli, że występujący w sprawie zastępca rzecznika nie ma wymaganego ustawą umocowania, to dlaczego z decyzją o umorzeniu postępowania zwlekano aż trzy lata? Co więcej, na tę samą okoliczność zwracano wcześniej uwagę różnym składom sądu dyscyplinarnego w innych postępowaniach, ale w żadnym z nich sąd postępowania nie umorzył. I znów powstaje pytanie: dlaczego?
Nie da się poskarżyć
W moim przekonaniu na stan prokuratorskiego sądownictwa dyscyplinarnego negatywnie wpływają dwa problemy prawne i jeden problem o charakterze politycznym. Pierwszy problem prawny polega na tym, że prokurator oskarżony w postępowaniu dyscyplinarnym nie dysponuje żadnym środkiem prawnym pozwalającym mu skutecznie poskarżyć się na przewlekłość postępowania, a w szczególności doprowadzić do jego przyspieszenia i do uzyskania zadośćuczynienia za zaistniałą zwłokę. Dzieje się tak, ponieważ wielokrotnie nowelizowana ustawa z 17 czerwca 2004 r. o skardze na naruszenie prawa strony do rozpoznania sprawy w postępowaniu przygotowawczym prowadzonym lub nadzorowanym przez prokuratora i postępowaniu sądowym bez nieuzasadnionej zwłoki (t.j. Dz.U. z 2023 r. poz. 1725) nadal nie obejmuje postępowań dyscyplinarnych. A warto przypomnieć, że zgodnie z utrwalonym orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (ETPC) art. 6 europejskiej konwencji praw człowieka (EKPC) w jego aspekcie cywilnym stosuje się do postępowań dyscyplinarnych przed organami zawodowymi, jeśli stawką w tym postępowaniu jest prawo wykonywania zawodu (zob. np. wyrok Reczkowicz przeciwko Polsce). Z kolei art. 13 EKPC wymaga, aby każdy, kogo prawa i wolności zawarte w tej konwencji zostały naruszone, miał prawo do skutecznego środka odwoławczego do właściwego organu państwowego.
Oznacza to, że obecny stan prawny w Polsce – w zakresie, w którym nie przewiduje skargi na przewlekłość postępowania dyscyplinarnego – narusza art. 13 EKPC. Pozostaje więc mieć nadzieję, że któryś z prokuratorów pozostających od lat w stanie oskarżenia dyscyplinarnego (może sam Krzysztof Parchimowicz?) złoży skargę do ETPC, a w efekcie trybunał strasburski wyda wyrok skazujący, który wymusi na Polsce reformę legislacyjną. Na razie bowiem sędziowie dyscyplinarni mogą do woli przeciągać postępowania dyscyplinarne bez obawy o jakiekolwiek roszczenia regresowe ze strony Skarbu Państwa zmuszonego do wypłaty zadośćuczynienia długotrwale oskarżonym w tych postępowaniach prokuratorom.
Bez gwarancji niezawisłości
Drugi i w mojej ocenie ważniejszy problem prawny polega z kolei na tym, że członkowie prokuratorskich sądów dyscyplinarnych pozbawieni są realnych gwarancji niezawisłości. Owszem, art. 145 par. 4 pr. prok. stanowi, że są oni w zakresie orzekania niezawiśli i podlegają tylko ustawom, ale daremnie szukać w ustawie przepisów, które by tę deklaratywną niezawisłość czyniły realną. A stanie się ona realna dopiero wtedy, gdy prokuratorzy-sędziowie dyscyplinarni zostaną wyjęci spod arbitralnej władzy swojej hierarchii służbowej z prokuratorem generalnym i prokuratorem krajowym na czele. W świetle bowiem pr. prok. hierarchia ta może z jednej strony żądać wszczęcia postępowania dyscyplinarnego i zaskarżać wydane w jego toku decyzje, a z drugiej strony uznaniowo decyduje o całej karierze i dobrostanie zawodowym podległych jej prokuratorów będących sędziami dyscyplinarnymi. W praktyce oznacza to, że sędziego dyscyplinarnego można w majestacie prawa zarówno przekupić (np. oferując mu awans czy stanowisko funkcyjne), jak i zastraszyć (np. odbierając mu stanowisko funkcyjne czy delegując wbrew jego woli na drugi koniec kraju). To wszystko stoi w jaskrawej sprzeczności z wymogami rzetelnego procesu sformułowanymi przez ETPC, który stwierdził, że jeśli wśród członków sądu znajduje się osoba podporządkowana pod względem obowiązków i organizacji służby jednej ze stron, strony sporu mogą powziąć uzasadnione wątpliwości co do niezawisłości tej osoby (wyrok Sramek przeciwko Austrii). Retoryczne jest więc pytanie, jakie zaufanie może wzbudzać sąd, którego wszyscy członkowie są podporządkowani jednej ze stron.
Broń na wrogów
Trzeci problem, który nazywam z braku lepszego określenia politycznym, polega na tym, że kierujący prokuraturą politycy i prokuratorzy udający polityczną niezależność od lat traktują sądy dyscyplinarne nie jako korporacyjny organ wymiaru sprawiedliwości, ale jako narzędzie do zwalczania wrogów wewnętrznych. Dał temu wyraz 8 listopada 2024 r. Adam Bodnar, a w każdym razie osoba prowadząca jego profil na X, stwierdzając: „Sąd Dyscyplinarny przy Prokuratorze Generalnym będzie stał na straży etosu służby prokuratorskiej, podejmując jednocześnie aktywne działania wobec osób, które sprzeniewierzają się prokuratorskiemu ślubowaniu”. Do tej pory wydawało się nam, że „aktywne działania” wobec prokuratorów łamiących prawo i rotę przysięgi podejmuje rzecznik dyscyplinarny, a sąd dyscyplinarny sprawiedliwie i bezstronnie osądza wniesione przez rzecznika oskarżenie. Minister sprawiedliwości wyprowadza nas jednak z błędu, ponieważ w jego wizji praworządności funkcja sądzenia ma być na nowo połączona z funkcją ścigania. To zaś w praktyce oznacza, że oczekiwania władzy politycznej wobec sędziego dyscyplinarnego są takie, by stał się on pomocnikiem rzecznika dyscyplinarnego, „aktywnie działającym” na rzecz potwierdzenia tez aktu oskarżenia. Pogląd polityków o podrzędnej roli sędziego dyscyplinarnego wobec rzecznika dyscyplinarnego znalazł zresztą wyraz w rozporządzeniu Rady Ministrów z 29 lutego 2016 r. w sprawie wynagrodzenia zasadniczego prokuratorów oraz wysokości dodatków funkcyjnych przysługujących prokuratorom (t.j. Dz.U. z 2016 r. poz. 271), które sędziom przyznaje wyraźnie niższy dodatek funkcyjny niż rzecznikom. Czy naprawdę wierzymy, że tak „wyzadaniowany” i „sprofilowany” sędzia dyscyplinarny zachowa komfort niezawisłego orzekania w sprawach kolegów, którzy podpadli władzy?
Unik w postaci nawału obowiązków
Te rozważania nie mają charakteru wyłącznie teoretycznego – konstatację o braku poczucia niezawisłości sędziów dyscyplinarnych potwierdza moje długoletnie doświadczenie prokuratorskie. Odnoszę wręcz wrażenie, że sędziowie dyscyplinarni są najbardziej zalęknioną grupą prokuratorów. Jak miejska legenda o czarnej wołdze, krąży wśród nich opowieść o prokuratorze, który jeszcze nie zdążył wrócić do rodzinnej miejscowości z posiedzenia sądu dyscyplinarnego, na którym wydał orzeczenie nie po myśli przełożonych, a już się dowiedział, że w biurze czeka na niego faks z odwołaniem z funkcji (w innej wersji: faks z delegacją na drugi koniec Polski). Z kolei w ostatnich dniach prokuraturę obiegła wiadomość o pewnym naczelniku wydziału, który dopiero co w październiku dał się wybrać do sądu dyscyplinarnego, ale gdy tylko usłyszał, że wylosowano go do składu mającego osądzić zastępcę prokuratora generalnego, natychmiast podał się do dymisji, tłumacząc się nawałem obowiązków naczelnikowskich. Kiedy upubliczniłem ten szokujący dla mnie fakt na X, dowiedziałem się od doświadczonych sędziów dyscyplinarnych, że tego typu kunktatorskie uniki są regułą w postępowaniach „politycznie wrażliwych”, w których kolejni sędziowie coraz to zgłaszają niedające się pokonać przeszkody do udziału w składzie orzekającym.
Rzecz jasna, to właśnie brak poczucia niezawisłości skłania tych sędziów dyscyplinarnych, którzy mimo wszystko nie uchylili się od orzekania, do przewlekania postępowania i do odkładania wyrokowania, jeśli nie ad kalendas graecas, to przynajmniej do zmiany władzy lub chociaż atmosfery w „firmie”. Ja w każdym razie tylko w ten sposób potrafię racjonalnie wytłumaczyć trzyletnią zwłokę w umorzeniu postępowania wobec Krzysztofa Parchimowicza. Taka zaś konstatacja prowadzi mnie do wniosku, że w obecnym stanie prawnym obwiniony dyscyplinarnie prokurator nie ma co liczyć na uczciwy proces. Akty strzeliste w rodzaju zapewnień, że „kto się zdecydował być prokuratorem, a tym bardziej sędzią dyscyplinarnym, ten nie może się nikogo bać”, to tylko zaklinanie rzeczywistości. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że prawo powinno być tak pisane, jakby dany urząd miała objąć osoba będąca antytezą idealnego na ten urząd kandydata! A skoro tak, to zadanie wprowadzenia do nowej ustawy odpowiednich gwarancji niezawisłości sędziów dyscyplinarnych spoczywa na komisji kodyfikacyjnej ustroju sądownictwa i prokuratury. Być może uzna ona za celowy powrót do rozwiązań ustrojowych z 1928 r., gdy dyscyplinarne postępowanie przygotowawcze wobec prokuratorów prowadził sędzia (na wzór ówczesnego sędziego śledczego), akt oskarżenia wywodził prokurator, a sądził sprawę sąd dyscyplinarny w składzie dwóch albo trzech sędziów oraz – odpowiednio – jednego albo dwóch prokuratorów. Oczywiście ci ostatni powinni zostać otoczeni gwarancjami nieusuwalności z akurat zajmowanego stanowiska nie tylko w trakcie sprawowania mandatu, ale co najmniej dwa–trzy lata po jego zakończeniu. Na taki sam okres powinien też obowiązywać zakaz ich awansowania i pełnienia przez nich równoległych funkcji. ©℗