Korzenie wiedzy są gorzkie, ale jej owoce słodkie (scientiae radices amarae, fructus dulces), a na naukę nigdy nie jest za późno (nulla aetas ad discendum sera).

Czas mija zbyt szybko, ale jest to od nas niezależne. Właściwie, pisząc o czasie, zgodzić się trzeba ze stanowiskiem, że czas to przeszłość, a nie przyszłość (E. Stachura, „Fabula rasa”, s. 56). Piszę o tym z jednego powodu: sporo czasu minęło od mojego ostatniego felietonu. Ku mojemu zaskoczeniu były one czytane i komentowane. Co więcej, dziś, czytając niektóre teksty, jestem zaskoczony: kto to pisał? „To nie jest najgorsze”. Przerwa w pisaniu nie była urlopem, czymś zaplanowanym, ale efektem działania złego, w tym złych ludzi. Zakompleksionych, cynicznych, nieudaczników, nieuków. Takie odniesienie do ogółu byłoby zbytnim uproszczeniem, ale ocena ta dotyczy tych, którzy reprezentują ten sam zawód: prawnika. Tych z rozdziawioną gębą, funkcjonujących tylko dla kasy. Zaczęli obsuwać się w przepaść, ciągnąc do dołu innych. Tych normalnych, ideowych, dla których prawo znaczyło coś nie tylko wielkiego, lecz także pięknego. Sam, przechodząc tradycyjną drogę, z żalem odnotowuję, że ten kraj kłamców, nieudaczników, kupujących nagrody najlepszych kancelarii, czy indywidualne, kwitnie. Zgadzając się z T. Kotarbińskim, jak ktoś coś robi dla nagrody, to nie liczy się jako coś dobrego. O tych dziwnych prawniczych rankingach będzie jeszcze mowa w innych felietonach. To się zawali, bo zdolny magister, a nawet wydumany profesor to tematy, do których trzeba wrócić, aby zrozumieć, że in cauda venenum (jad tkwi w ogonie).

Nie będę się też wahał w opowieści o zblatowaniu sądów, o żenującej postawie adwokatów (i nie tylko) sprzecznej z zasadami, które powinny być kredo prawników i ze słowami ich przysięgi, o kompromitujących wyrokach wydawanych w imieniu RP. Rozliczanie pod stołem nie ma nic wspólnego z wywracaniem stolika, wręcz przeciwnie. Problemu tego nie będę wiązał z polityką, ale bardziej z konsekwencjami zaborów, czasów komuny i aktualnych trendów. To nie będzie tylko o smutnym uniwersytecie, słabych „wirtuozach” prawa, lecz także o tym, jakie to niesie konsekwencje dla Polski.

Pozwoliłem sobie na te kilka zdań, choćby na próbę wyjaśnienia mojej „przerwy w życiorysie”. Obiecuję, że właśnie prawo, złe przepisy, złe podejście systemowe, źli prawnicy (właściwie sztuczni prawnicy, jak ersatz – sztuczny miód), będą przedmiotem mych kolejnych felietonów publikowanych w tym miejscu. Będzie więc o kobietach, wychowaniu, kodeksach, bogaceniu się itd. Ale pamiętajmy – vulnerant omnes, ultima necat (ranią wszystkie godziny, ostatnia zabija).

Właściwie nie ma aktu prawnego, który byłby taki, jaki być powinien. To efekt kuriozalnych działań polityków

Przechodząc do tytułu dzisiejszego felietonu, niewątpliwie mamy do czynienia ze współczesnych chaosem, który prowadzi wręcz do horroru. O niektórych sprawach już pisałem. Ale myślę, że warto przypomnieć, że dla wielu „firma” nie oznacza już nazwy przedsiębiorcy (art. 432 k.c.), ale znajduje się już właściwie w obiegu również powszechnym. Firma staje się podmiotem. Pojęcie firmy inwestycyjnej wprowadzone przez „bezumnych” do naszego prawa staje się właśnie językiem powszechnym. Dla prawnika praca, nie w kancelarii, ale w „firmie”, zaczyna być czymś zwykłym. Nie chcę się wgłębiać w wykorzystanie słowa „holding” przy okazji komercyjnej zmiany w kodeksie spółek handlowych, bo doszlibyśmy do absurdów określonych prawem holdingowym. Pisałem też już o tym, że słowo „fundacja” ma określone znaczenie i nie można wszystkiego, „co się rusza”, tak nazywać. Ostatnio fundacjami rodzinnymi nazwano de facto rodzinne spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Twierdzenie prawników, którzy krzyczą publicznie, że fundacja rodzinna nie jest spółką z o.o., ale fundacją, to bzdury („Rzeczpospolita”, 21 lipca 2023, str. D3).

Właściwie to nie ma aktu prawnego, który byłby taki, jaki być powinien. To efekt kuriozalnych działań polityków.

Odnoszę się nie tyle do abstrakcji jurydycznej, ile do konkretnego, wybranego problemu. Pisałem już, że takim dużym dla Polski jest współczesna jakość prawników. Ale wydaje się, że to nie tylko problem współczesności, lecz wiedzy w ogóle, że prawnicy, którzy mają uprawnienia radców prawnych, adwokatów itd. powinni być „wyczyszczeni” ze złogów intelektualnych. Ale, jak widać, mądrość nie jest łatwa i nie jest tożsama z inteligencją. Nie będę przywoływał tu przykładów rozdźwięku między tymi terminami, ale mądrość to wiedza, to też wiadomości naukowe.

Chciałbym więc poświęcić ciąg dalszy tego felietonu używanemu prawie powszechnie przez prawników (ale nie przeze mnie) sformułowaniu odnoszącemu się do „zapisów w umowie spółki” (np. DGP nr 132/2022). Od lat próbuję z tym walczyć, gdy chodzi o język prawniczy, a nie ten powszechny, bo on mnie nie interesuje. Dlaczego walczyć? Bo prawo posługuje się i posługiwać powinno niektórymi określeniami charakterystycznymi tylko dla tej dziedziny. Być może określenia: obligacje, akcje, rewers, skrypt dłużny, weksel, konosament itp. zaczną być slangiem i zostaną zrównane również przez prawników ze ślinowym nowotokiem, tak jak jest ze słowem „git” czy „tatuaż”. Jeżeli więc są „zapisy” w umowie spółki, to dlaczego na drugie danie nie podać weksla okraszonego konosamentem? Poruszony przeze mnie problem „zapisu” wiąże się ze znaczeniem, jakie to pojęcie ma w języku potocznym, a jakie w języku prawniczym. Gdy sięgamy do słownika języka polskiego, to wyjaśnienie tego pojęcia jest klarowne. Właściwie dzieli je na dwie grupy: zapisywanie, rejestracja czegoś, ślad powstały na skutek rejestracji, sposób zapisywania. Druga grupa wiąże się już tylko z prawem i przepisy powinny być jego podstawą. Analiza znaczenia słowa „zapis” w języku prawniczym powinna być sprowadzona zasadniczo do prawa spadkowego i niektórych innych części prawa cywilnego. Nie można utożsamiać słowa „zapis” z punktem umowy, ustawy czy rozporządzenia, jak chcą niektórzy.

Nie wchodząc w szczegóły, można stwierdzić, że zapis jest sposobem rozporządzenia przez spadkodawcę. Generalnie wyróżniamy dwa zapisy: zwykły i windykacyjny. W tym pierwszym adresatem zapisu jest określony spadkobiorca ustawowy lub testamentowy. Czym innym jest zapis windykacyjny, gdy spadkodawca przekazuje dany składnik majątku zapisobiorcy. Między zapisem zwykłym i windykacyjnym zachodzi sporo różnic, które jednak potwierdzają istotę i sens zapisu jako odrębnej kategorii cywilistycznej, a nie wymysł nieprzygotowanych prawników. Artykuły 967, 968 i 9811 – 9816 kodeksu cywilnego tworzą pewien zamknięty krąg znaczeniowy słowa „zapis”.

Tylko tradycja prawnicza nie powinna być jednak kluczem do problemu. Winny być nimi również normy prawne. Dlatego katalog pojęcia „zapis” możemy rozszerzyć na spółki prawa handlowego. Pomijając proces dematerializacji akcji pamiętać należy o zapisach na akcje (art. 433 par. 6, 434 par. 2 pkt. 7, 436 par. 2 i 3, 437, 438-441 k.s.h.) w tym akcje nowej emisji (art. 440 k.s.h.).

Jednego też możemy być pewni: zapisywanie się na akcje trudno w jakikolwiek sposób utożsamiać z zapisami w umowie spółki. Jeżeli jednak „zapis w statucie” miałby być odpowiednikiem „zapisu w umowie”, to trudno pogodzić regulację spółki akcyjnej w tych dwóch sferach. Przecież ustawodawca nie idzie w tym kierunku. Tak np. art. 304 k.s.h. odnosi się wyraźnie do „postanowień”, a nie zapisów.

Jeszcze głębiej trzeba by sięgnąć w spółce z ograniczoną odpowiedzialnością, do której domorośli prawnicy w kontekście umowy spółki się odwołują. Tam odesłania do zapisów brak.

Może to, co piszę, wygląda na czepianie się, drobiazgowość. Jestem jednak przekonany, że rzetelność, również ta terminologiczna w prawie ma znaczenie. Korzenie wiedzy są gorzkie, ale jej owoce słodkie (scientiae radices amarae, fructus dulces), a na naukę nigdy nie jest za późno (nulla aetas ad discendum sera). ©℗