Trudno jest prosić władze o pieniądze na byłych więźniów, stygmatyzacja robi swoje, ale jeśli chcemy nawrócić ich ze złej drogi i tym samym zwiększyć społeczne poczucie bezpieczeństwa, trzeba zrozumieć – to się samo nie zrobi zrobi - mówi Waldemar Dąbrowski.

Waldemar Dąbrowski, założyciel i prezes Stowarzyszenia Profilaktyki i Resocjalizacji „Mateusz”, który prowadzi domy dla byłych więźniów i wdraża autorski program profilaktyki postpenitencjarnej

Czy resocjalizacja w Polsce działa?
W Polsce nie ma czegoś takiego jak resocjalizacja. Człowiek osadzony w zakładzie karnym nie jest przystosowany do życia po wyjściu na wolność. Potrzebuje czasu na naukę, jak się odnaleźć na nowo. Jak go nie dostanie, wróci do dawnych zachowań. Bo recydywa bierze się z braku alternatywy - w Polsce jest ona na poziomie ponad 50 proc., co oznacza, że co drugi człowiek wraca za kratki. I jak pokazują dane z ostatnich lat, jest to tendencja, która przybiera na sile.
Służba Więzienna realizuje wiele programów terapeutycznych, edukacyjnych na rzecz zmiany negatywnych postaw osób pozbawionych wolności. Pan kwestionuje ich sens?
Nie. Ale też nie tędy droga. Nie można uspołecznić człowieka w warunkach aspołecznych. Takie działania mają szansę przynieść efekty na zewnątrz, poza zakładem karnym. Tymczasem nie oferujemy pomocy człowiekowi, który opuszcza więzienie. Ja to widzę tak: zakład karny oducza pływania, a my wrzucamy tych ludzi na głęboką wodę. Dlatego tak ważne jest znalezienie właściwej formy readaptacji. Na wzór przykładu monarowskiego, który zaproponował Marek Kotański. Alkoholika może zmienić tylko pozytywny przykład innego uzależnionego. Samo powiedzenie: nie pij, bo to złe, nie wystarczy. Tymczasem w Polsce człowiek, zwłaszcza jeśli wychodzi po długim wyroku, wpada w dżunglę - nieznanych sobie procedur prawnych (gdzie się zgłosić po zasiłek, gdzie szukać dachu nad głową, pracy). Jeśli przesiedział 10 lat, świat poza kratami jest zupełnie inny od tego, który pamięta.
Jak na tle innych europejskich krajów wygląda Polska pod względem recydywy?
W krajach skandynawskich, zwłaszcza w Norwegii, powroty do zakładów karnych w warunkach recydywy są na poziomie 16 proc. Działania, które należałoby podjąć, powinny docelowo zbliżyć nas do tych wyników. Niestety potrafimy świetnie ludzi zamykać, zaostrzać przepisy, czego przykładem są ostatnie zmiany dotyczące młodzieżowych ośrodków wychowawczych, których autorem jest minister Michał Woś.
Ja pierwszy dom dla byłych osadzonych mężczyzn w Toruniu otworzyłem w 2009 r. Niedawno, w Grudziądzu, zainicjowałem taką placówkę dla kobiet. Od momentu powstania przewinęło się przez nie ok. 260 osób. Żadna, a śledzę ich losy, nie trafiła z powrotem za kratki. To pokazuje, że jest głęboki sens pracy nad ludźmi. Fakt, od 2019 r. na jeden dom dostaję środki z Funduszu Sprawiedliwości. Są one jednak dalece niewystarczające. Niezrozumiałe są dla mnie też kryteria, które muszę spełnić, by je pozyskać. Od lat próbuję na temat resocjalizacji rozmawiać z kolejnymi ministrami sprawiedliwości. Słyszę zapewnienia, że moje rozwiązanie jest innowacyjne, godne uwagi, trzeba będzie się nad nim pochylić. A potem następuje wymowna cisza i telefon, pod który miałem dzwonić w celu umówienia dalszych szczegółów, milknie. Wraz z prof. Markiem Konopczyńskim, autorem teorii twórczej resocjalizacji, zabiegamy o to, by na podstawie doświadczeń wyniesionych z moich placówek stworzyć system pomocy postpenitencjarnej. Jestem zapraszany do Senatu, na uczelnie, wygłaszam prelekcje, studenci przyjeżdżają na praktyki, piszą o mnie prace. I nic.
Na czym polega pana pomysł?
To oddolna inicjatywa, która zrodziła się w Ośrodku Readaptacyjnym „Mateusz” w Toruniu. Chodzi o to, by na wzór deinstytucjonalizowanych placówek społecznych tworzyć domy dla maksymalnie 17-18 osób, które będą uczyły się żyć na nowo. Nie mogą być to molochy, bo się nie uda. Zależy mi na tym, by przerwać łańcuch, który trzyma moich mieszkańców. Nierzadko z ośrodków wychowawczych trafiają do poprawczaków, a potem do zakładu karnego. I chociażby ten schemat pokazuje, że coś tu nie gra. Stworzyłem więc program „Przedsionek wolności”, który realizuję w zakładach karnych w porozumieniu i we współpracy ze Służbą Więzienną. Jeżeli skazani mają wsparcie osób bliskich, to zwykle po odbyciu kary wracają do domów rodzinnych. Ale bywa, że dotychczasowe środowisko nie wpływa pozytywnie na kontynuację procesu zmiany i skazani nie mogą tam przebywać. Spotykam się więc ze skazanymi z nieodległym końcem kary lub z uprawnieniami do warunkowego przedterminowego zwolnienia. Opowiadam o zasadach panujących w moich placówkach. Jeśli na nie przystaną (to jest absolutnie ich decyzja), mają okazję w płynny sposób przystosować się do warunków wolnościowych i stopniowo usamodzielnić się.
I to wystarczy?
Proszę pamiętać, że gdy człowiek wychodzi z więzienia, nie ma nic. Raport NIK sprzed trzech lat pokazuje, że osoby opuszczające zakłady karne i areszty śledcze mogą ze strony ośrodków pomocy społecznej liczyć jedynie na pomoc doraźną. I zaręczam, że nic się nie zmieniło. Jeśli człowiek nie może wrócić do domu lub go nie ma, dostaje np. skierowanie do schroniska dla osób bezdomnych, które z kolei nie jest przystosowane do pracy z takimi ludźmi. Wspomniany raport mówi, że co roku z zakładów karnych zwalnianych jest ok. 80 tys. osadzonych, w tym ok. 50 tys., którzy po raz pierwszy odbyli karę lub dostali zwolnienie warunkowe. To oznacza, że kilkadziesiąt tysięcy to recydywiści. I to oni, na co z kolei wskazywał RPO, są szczególnie zagrożeni wykluczeniem społecznym. Tym, co pozwoliłoby im stanąć na nogi, jest praca. Jednak udaje się ją znaleźć góra kilkunastu procentom. Dlatego niemało osób powiększa grono ludzi bezdomnych.
Pan chce to zmieniać?
Tak. Gdy człowiek zdecyduje się do mnie przyjść, uczę go pracy nad swoimi emocjami. Proszę pamiętać, że są wśród nich także gangsterzy, którzy strzelali swoim ofiarom w kolano gwoździami. Są też alkoholicy, narkomani. Praca z nimi polega na budowaniu ich tożsamości w innej rzeczywistości. Organizujemy spotkania studyjne ze studentami, profesorami, ludźmi kultury. Moi mieszkańcy nagle widzą świat inaczej. Z każdym na początku rozmawiam również indywidualnie. Proszę, by opowiedział mi o swoim życiu. Te rozmowy są różne, zależnie od poziomu intelektu człowieka. Uczymy się wzajemnego zaufania. Chłopaki śpią we wspólnej sali z drewnianymi pryczami, ale nie ma to nic wspólnego z rygorem więziennym. W każdej chwili mogą wyjść. Wypijesz? Wylatujesz. W celi przekleństwa i przemoc nie są rzadkie. Tu muszą zrozumieć, że nie zbudują na tym swojej pozycji. Każdy potrzebuje na to indywidualnego czasu. Jak widzę, że jest przygotowany, mogę go wypuścić do pracy poza ośrodkiem.
Kiedy jest gotowy?
Gdy nie ma w sobie lęku przed innymi na wolności, gdy wierzy, że coś umie. Pomagam im w znalezieniu pracy. Przyznam, że dostaję telefony od pracodawców, którzy już kiedyś zatrudniali moich mieszkańców. Gdy jedni się usamodzielnili, poszli w świat, pytają o kolejnych. Mają pewność, że ode mnie nikt nie przyjdzie do pracy pijany, nie dokona kradzieży.
Skąd ta pewność?
Wynika z wieloletniej współpracy. Moi mieszkańcy spłacają swoje długi (grzywny, alimenty) z tego, co zarobią. Utwierdzam ich w myśleniu, jaką satysfakcję i wolność daje podjęcie pracy. To z kolei przywraca im poczucie niezależności i sprawczości. Chciałbym to robić na większą skalę, ale nie mogę.
Dlaczego?
Weźmy środki z Funduszu Sprawiedliwości. Nie mogę z nich zatrudnić osób do pomocy. Wszelka pomoc opiera się więc w dużej mierze na wolontariacie. Mam ustaloną kwotę na rok, która ma wystarczyć na zapewnienie warunków bytowych, na leki. Ale to trudne, bo nigdy nie wiem, kto do mnie trafi. Jeśli to będzie cukrzyk lub inny chory przewlekle wymagający stałego podawania leków, koszty rosną. Niestety biurokracja jest sztywna i nie mogę dowolnie przesuwać funduszy. Do tego dochodzi teraz inflacja, co spowodowało zwiększenie wydatków. Wiem, że trudno jest prosić władze centralne czy samorządowe o pieniądze na byłych więźniów. Stygmatyzacja robi swoje. Łatwo o zarzut, że dając im więcej, odbiera się dzieciom, chorym, starszym. A to jest mało medialne. Ustawiam się więc w roli osoby wiecznie proszącej co łaska. Jakaś firma daje znać, że ma produkty spożywcze z krótkim terminem? Biorę. Ktoś inny zaoferuje środki higieniczne? Kłaniam się w pas. Nikogo nie okradam, tylko nieustannie kombinuję. Ale tak być nie powinno. Jeśli chcemy byłych więźniów nawrócić ze złej drogi i tym samym zwiększyć poczucie bezpieczeństwa całego społeczeństwa, trzeba zrozumieć, że samo się to nie zrobi.
Czego by więc pan dziś oczekiwał od rządzących?
Jeśli faktycznie myślą o zmniejszeniu recydywy, proponuję okrągły stół, do którego zasiądą politycy, naukowcy z uczelni, teoretycy, ale i praktycy tacy jak ja. Uważam, że stworzone przeze mnie ośrodki mogą stać się zaczynem do pomocy postpenitencjarnej. Jest gotowiec, któremu warto się przyjrzeć. Idealnie, gdyby udało się go powielić. Wzorem rozwiązań Kotana kolejne ośrodki mogłyby być prowadzone przez byłych mieszkańców. Powinni mieć zagwarantowaną pensję i środki na działania. Nie chodzi o worek pieniędzy, ale podstawy bytowe. Uważam, że należałoby zmienić też zasady finansowania pobytu ludzi w ośrodkach. Dziś ich utrzymanie z publicznych pieniędzy jest ograniczone czasowo, do ok. trzech miesięcy. Raz jeszcze powtórzę, że dla osoby, która w więzieniu spędziła dekadę lub więcej, to stanowczo za mało. W tak krótkim czasie nie da się jej otworzyć. ©℗
Rozmawiała Paulina Nowosielska