Czytając przepisy dosłownie, prawnik powinien podać adres e-mail spółki oraz ponownie złożyć całe pismo. Pytanie tylko, po co? - pisze Bartosz Karolczyk radca prawny, kancelaria Domański Zakrzewski Palinka

Gdzieś na przełomie XX i XXI wieku polska procedura cywilna wpadła w pułapkę czarnej dziury formalizmu. Z perspektywy strony i jej pełnomocnika postępowanie sądowe zamieniono w system wilczych dołów. Jako pełnomocnicy najbardziej boimy się nie starcia z przeciwnikiem procesowym, tylko z sądem. Brakiem formalnym, który należy uzupełnić w terminie siedmiu dni pod rygorem zwrotu pisma, może być w praktyce cokolwiek” (fragment pochodzi z książki B. Karolczyk [red.], Postępowanie cywilne po nowelizacji, Warszawa 2020, s. 20).
Podtrzymuję. Ale zacznijmy od początku. Aby zgłosić sprawę sporną do sądu, należy napisać pozew. Musi on spełniać pewne minimalne wymagania, aby sędzia mógł się zorientować w podstawowych kwestiach, czyli: kto, co, dlaczego? Przepisy szczegółowo wskazują te wymagania. Należy do nich obecnie m.in. podanie numeru PESEL lub NIP/KRS pozwanego (żeby nie było pomyłki w egzekucji, bo bywały). Uchybienia w tym zakresie dzieli się na dwie kategorie: takie, przez które pismo nie może otrzymać biegu, i pozostałe.
Jeżeli pismo Kowalskiego ma braki, bo Kowalski nie wiedział, jakie elementy trzeba było w nim zawrzeć, to sąd mu to wyłuszcza na piśmie. Jednocześnie, wzywa Kowalskiego do poprawienia albo uzupełnienia pisma w terminie 7 dni pod rygorem zwrotu. Zwrot skutkuje powstaniem takiej sytuacji, jak gdyby pismo nigdy do sądu nie wpłynęło. Skutki mogą być opłakane. Jest to najsurowsza sankcja znana procedurze cywilnej.
Schodząc, niczym szpiedzy w kultowym filmie Christophera Nolana „Incepcja”, na niższy poziom regulacji, można zauważyć, że są jeszcze przepisy rangi rozporządzenia o organizacji sądów i funkcjonowaniu sekretariatów. Tam można poszukiwać odpowiedzi na pytanie, czy „zwrot” jest równoznaczny z fizycznym odesłaniem pisma i kiedy to powinno nastąpić. W istocie jednak przepisy te nie mają żadnego znaczenia, ponieważ nie są adresowane do strony.
Zawodowi prawnicy mają nieco gorzej. Jeżeli pismo procesowe wniesione przez np. adwokata lub radcę prawnego nie może otrzymać prawidłowego biegu wskutek braków formalnych, przewodniczący zwraca pismo bez wezwania do jego poprawienia lub uzupełnienia. W zarządzeniu o zwrocie wskazuje braki, które stanowią jego podstawę. Prawnik ma jeszcze siedem dni na ponowne złożenie (poprawionego) pisma. Uznaje się wówczas, że pismo zostało wniesione w pierwotnym terminie.
W tzw. sprawie gospodarczej konieczne jest także podanie adresu e-mail powoda albo oświadczenie, że takowego nie posiada. Można by oczywiście uznać w drodze wykładni, że niepodanie adresu e-mailowego jest równoznaczne z jego brakiem, ale po co tworzyć przepisy, które mają sens? Co oczywiste, brak takiego adresu w żaden sposób nie stoi na przeszkodzie, aby nadać sprawie bieg, więc przepisy przyjmują fikcję, że jest dokładnie odwrotnie.
Jeżeli strony nie reprezentuje fachowy prawnik, to nawet przy wielkim wysiłku nie mogę zrozumieć, dlaczego od takiej technicznej kwestii jak podanie adresu e-mail uzależnia się realizację prawa do sądu w jej podstawowym wymiarze, czyli zgłoszenia sprawy. Od kiedy podstawową formą komunikacji sądu z obywatelem jest e-mail? Jasne, ułatwia ją, ale informację o takim adresie można uzyskać w toku postępowania. W Warszawie sąd będzie miał na to dwa lata, bo tyle przeciętnie upływa czasu między złożeniem pozwu a terminem pierwszego posiedzenia. Natomiast przy fachowej reprezentacji stosowanie tych przepisów zgodnie z ich literalnym brzmieniem nie ma żadnego sensu.
Te przepisy, jak większość, wymagają wykładni, czyli pewnej refleksji na temat tego, jak powinno wyglądać ich zastosowanie w praktyce. Najprostszym sposobem jest tzw. wykładnia gramatyczna (literalna, językowa), a zatem skupienie się na słowach, których użyto. Bardziej finezyjne są metody celowościowa, funkcjonalna czy systemowa.
Aby nie rzucać słów na wiatr, porozmawiajmy o sytuacji, która miała miejsce we wrześniu przed Sądem Okręgowym w X. Spółka, reprezentowana przez wewnętrznego prawnika, złożyła w marcu 2020 r. pozew o zapłatę kilku milionów złotych. Jest to obszerny dokument. Prawnik nie podał w pozwie odrębnego adresu e-mail dla spółki jako takiej, gdyż z praktycznego, jak i prawnego (w kontekście procesowym) punktu widzenia on to spółka. Podał więc wyłącznie swój adres e-mail (na domenie, której nazwa odpowiada firmie spółki). Prawnik – czy to wewnętrzy, czy zewnętrzny – dostaje sprawę, aby ją prowadzić i aby nikomu innemu nie zaprzątała głowy. Jest, jak to się mówi w języku korporacji, „właścicielem tego tematu”. Licencjonowany prawnik, po ośmiu latach edukacji i zdanym egzaminie, wykonuje zawód zaufania publicznego. Stosunek łączący go z klientem jest szczególnym stosunkiem prawnym opartym na zaufaniu i (w teorii) szczególnie chronionym przez system prawny, m.in. tajemnicą zawodową.
Sąd przez prawie rok zajmuje się wnioskiem o zwolnienie od kosztów (spółka jest w trudnej sytuacji majątkowej). Nie stał temu na przeszkodzie brak adresu e-mail powoda. Następnie, po ponad roku, czyli już w 2021 r. spółka otrzymuje z sądu zarządzenie o zwrocie pozwu z racji braku podania adresu e-mail dla spółki. Prawnik nie otrzymał fizycznie zwrotu papieru, a zatem, logicznie i świadomie co do skutków ekologicznych swoich działań, wziął kartkę papieru i napisał sądowi, że adres poczty elektronicznej spółki to biuro@domena.pl (zaś jego własny, podany w pozwie, to nazwisko@domena.pl). Za cztery miesiące otrzymał jednak z sądu kolejne zarządzenie o zwrocie z wyjaśnieniem, że nienależycie uzupełnił braki.
Co się wydarzyło? Trudno to ustalić. Opisana sytuacja jest bulwersująca i patologiczna. W zasadzie należałoby uznać, że są tylko dwie opcje: ktoś jest albo złośliwy, albo kompletnie niezdolny do dokonania wykładni przepisów procedury. Każda z tych opcji jest zła. Ten stan rzeczy powinien nas – użytkowników i sponsorów systemu sądowego – głęboko zaniepokoić, żeby nie powiedzieć – przerazić. Bo oczywiście, czytając przepisy dosłownie, prawnik powinien podać adres e-mail spółki oraz ponownie złożyć całe pismo. Pytanie tylko, po co? Jaki to ma sens? Jaki cel realizują taka wykładnia i takie działanie? Jaką wartość wnoszą do funkcjonowania systemu sądowego?
Odpowiedź jest, mam nadzieję, jasna, ale dla pewności to napiszę – takie działanie nie ma żadnego sensu i nic nie wnosi. Jest to albo złośliwe, albo wyrachowane działanie nakierowane na wyrzucenie sprawy do kosza. Działania sądu są dla spółki równoznaczne z utratą roszczenia na skutek przedawnienia, gdyż cały ten cyrk rozgrywa się 1,5 roku po złożeniu pozwu. W takiej sytuacji prawnik popada w stan kompletnej schizofrenii i robi się wszystko, co możliwe. Nieważne, czy sensowne. Składa więc jeszcze raz cały pozew, jak i wniosek o uzasadnienie, licząc się z tym, że spółka będzie musiała zapłacić 40 tys. zł za zażalenie na zarządzenie o zwrocie. I jeszcze musi to wytłumaczyć zarządowi. Jest to bardzo trudne, skoro sam nie może pojąć, co się właściwie wydarzyło.
Przepisy procedury nie są od tego, aby je bezmyślnie stosować. Powiem więcej, jest cała masa takich, których sądy w ogóle nie stosują! Masa! Począwszy od przepisów, które wprowadzają nowoczesne sposoby procedowania (jak postępowanie przygotowawcze), skończywszy na przepisach zupełnie elementarnych, jak ten, który mówi, jak powinien być sformułowany wniosek dowodowy. Codziennie dziesiątki sądów tych przepisów nie stosują! Taka jest rzeczywistość. Ale przepisy o zwrocie – te to co innego. To jest najwyraźniej oręż w walce z obywatelem, więc przepisy te są stosowane gorliwie i z wyrachowanym automatyzmem.
Naprawdę nie sądziłem, że dojdzie kiedyś do tego, że o przepisach procedury będę myśleć w kategoriach brzytwy, ale chyba jesteśmy już na tym etapie i trzeba to sobie głośno powiedzieć. Być może jest jeszcze jakaś szansa, aby to zatrzymać. Nadzieja, jak mówią, umiera ostatnia.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego od takiej technicznej kwestii jak podanie adresu e-mail uzależnia się realizację prawa do sądu w jej podstawowym wymiarze, czyli zgłoszenia sprawy.