Nowelizacje kodeksów postępowania cywilnego i karnego sprawią, że obywatele dostaną co prawda wyrok, ale będzie on miał więcej wspólnego z decyzją administracyjną niż ze sprawiedliwością. Czy o to w tym wszystkim chodziło?
Nowelizacje kodeksów postępowania cywilnego i karnego sprawią, że obywatele dostaną co prawda wyrok, ale będzie on miał więcej wspólnego z decyzją administracyjną niż ze sprawiedliwością. Czy o to w tym wszystkim chodziło?
Sprawność postępowań sądowych jest jednym z najważniejszych wskaźników kondycji sądownictwa. Niektórzy twierdzą nawet, że ważniejszym niż to, czy wyrok jest sprawiedliwy (bo zawsze można skorygować błąd w apelacji lub korzystając z nadzwyczajnych środków zaskarżenia), a wyrok wydany po latach często nie jest już żadną sprawiedliwością. Ze statystyk wynika, że w przeciętnej sprawie cywilnej na rozstrzygnięcie w pierwszej instancji trzeba czekać dwa razy dłużej niż w roku 2015, a więc zanim „dobra zmiana” przystąpiła do „naprawy” wymiaru sprawiedliwości. Prawie osiem miesięcy zamiast ówczesnych czterech. To dane Ministerstwa Sprawiedliwości i tak naprawdę nijak się mają do rzeczywistości, bo obejmują także sprawy nieprocesowe, z których wiele załatwia się w pierwszym terminie. Jeśliby je odsiać – co zrobili sędziowie ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” – to okazuje się, że na wyrok w pierwszej instancji nie czeka się wcale osiem, lecz prawie 15 miesięcy.
Oczywiście od początku wiadomo było, że reforma sądownictwa w postaci zmiany przepisów o Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym czy Krajowej Radzie Sądownictwa nie polepszy działania sądów z punktu widzenia zwykłego obywatela. Z jego perspektywy najistotniejsze są sprawne procedury, większa liczba rąk i głów do pracy (zarówno sędziów, jak i pracowników sądów) oraz dostępność do wymiaru sprawiedliwości (informatyzacja). A jak było? Czekające przez lata na uzupełnienie wakaty na stanowiskach sędziowskich zaczęto zapełniać dopiero po rozpędzeniu niesłusznej według władzy KRS i obsadzeniu jej w całości nowymi ludźmi. Informatyzację w sądach, o której się mówiło od dekad, na dobre zaczęto wdrażać dopiero, kiedy w oczy zajrzało Polsce widmo koronawirusa. Nowelizacje procedur karnej i cywilnej weszły zaś w życie dopiero w 2019 r.
Sprawniej nie było
Tylko co z tego, skoro reforma kodeksu postępowania cywilnego ministra Piebiaka – która, jak każda zmiana procedury, była reklamowana hasłem przyspieszenia postępowań – okazała się klapą. Zamiast cokolwiek przyspieszyć, stworzyła tyle wątpliwości interpretacyjnych, że Sąd Najwyższy został zalany wnioskami o dokonanie wykładni przepisów, które można z powodzeniem interpretować dwojako. Tylko na temat zażaleń (w jakich przypadkach powinny być rozpoznawane przez sąd drugiej instancji, a w jakich przez inny skład tego samego sądu) przedstawiono Sądowi Najwyższemu ponad 30 zagadnień prawnych! Z tego, że nowelizacja okazała się fiaskiem, zdaje sobie sprawę już nawet Ministerstwo Sprawiedliwości, ale głupio mu się do tego przyznać. Zamiast więc ją naprawić za jednym zamachem, nieustannie łata pojedyncze dziury.
Co z tego, że KRS obsadziła cały tabun stanowisk, skoro – co potwierdza orzecznictwo sądów europejskich i Naczelnego Sądu Administracyjnego – ich status może być kwestionowany? A to sprawia, że wyroki wydane z ich udziałem mogą się ostatecznie przyczynić nie do zmniejszania zaległości, lecz wręcz do ich zwiększenia – przez sprawy, które będą wznawiane. Co z tego, że od roku możemy brać udział w rozprawach online, skoro sądy są w stanie korzystać z tej możliwości tylko w kilkunastu procentach spraw?
Poza tym szybkość postępowania, fetysz twórców kolejnych reform, nie może być celem samym w sobie. Bo w pogoni za sprawnym wydaniem orzeczenia, zakończeniem sprawy i odhaczeniem jej w statystykach trzeba widzieć jeszcze człowieka. Obywatela, o którym tak ustawodawca, jak i wymiar sprawiedliwości często i łatwo zapominają.
Dlatego ostatnie zmiany procedur, które w życie dopiero co weszły (jak nowelizacja kodeksu postępowania karnego) lub wejdą lada dzień (kolejne zmiany w kodeksie postępowania cywilnego i kodeksie postępowania administracyjnego), mają jedną wspólną cechę. Ograniczają jawność postępowania, a także narażają na szwank jakość orzekania, byle tylko nie doprowadzić w sądach do całkowitej zapaści, do której i tak dojdzie w związku ze spodziewanym zalewem spraw po ustaniu pandemii.
Będzie za to mniej jawnie
I tak np. w najbliższych latach (nie tylko w czasie pandemii, lecz także zagrożenia epidemicznego, a nawet przez rok po odwołaniu tego stanu) w postępowaniach cywilnych zasadą będą rozprawy online. Gdy nie będzie można ich przeprowadzić ze względów technicznych, zwykła rozprawa będzie wyznaczana, tylko jeśli nie spowoduje to zagrożenia dla zdrowia lub życia uczestników. Jeśli zaś sąd uzna, że byłoby to zbyt ryzykowne, to skieruje sprawę na posiedzenie niejawne. Taka możliwość istniała i do tej pory, ale pod warunkiem, że żadna ze stron nie wyrazi sprzeciwu. Teraz sąd będzie mógł rozpatrzyć sprawę w tym trybie nawet przy wyraźnym sprzeciwie strony. To, że posiedzenie jest niejawne, oznacza, że nie mogą w nim uczestniczyć nie tylko publiczność czy media, ale również… strony, jeśli nie zostaną zaproszone.
Od roku tak właśnie wygląda procedowanie w sądach administracyjnych, gdzie uczestnicy postępowań nie tylko nie są zapraszani na posiedzenia, lecz dość powszechnie nie są nawet informowani o terminie. Ba! Zdarza się, że nawet o wyroku. Kiedy NSA uznał, że algorytm decydujący o losowym przydziale sędziów do konkretnych spraw jest informacją publiczną, walcząca o jego upublicznienie fundacja ePaństwo dowiedziała się o korzystnym dla niej wyroku… pół roku później, i to przez przypadek. Jej dyrektor programowy Krzysztof Izdebski natknął się na niego, szukając czegoś zupełnie innego w bazie orzeczeń sądów administracyjnych. Trudno oczekiwać, by w sprawach cywilnych miało być lepiej, zwłaszcza że sądownictwo administracyjne przez lata uchodziło za o wiele lepiej zorganizowane od powszechnego.
A przecież prawo do bycia wysłuchanym jest jednym z najważniejszym elementów konstytucyjnego prawa do sądu. Są sędziowie, którzy nawet w sprawach gospodarczych, gdzie do wydania wyroku często wystarczyłaby analiza dokumentów, wolą mieć przedsiębiorcę na sali, zobaczyć go na żywo i z nim porozmawiać, zanim dokonają rozstrzygnięcia, bo czasem rzeczywista sytuacja jest nie taka, jak wynikałoby z papierów. A zdarza się, że pierwszymi prawnikami, którzy wysłuchają żywego człowieka, są komornicy. Tyle że oni nic już nie mogą zrobić, bo ich zadaniem jest tylko wykonanie wyroku – słusznego czy nie.
Ma być szybciej
Owszem na posiedzeniu niejawnym można sprawę osądzić szybciej, ale jeśli mamy iść w tym kierunku, to może od razu przeznaczmy więcej pieniędzy na badania nad sztuczną inteligencją i przekażmy te sprawy sądomatom. Będzie taniej, sprawniej, szybciej. Awatary nie będą palić świeczek pod Sądem Najwyższym, zakładać stowarzyszeń ani nabierać się na sztuczne łzy stron czy świadków. Po co więc utrzymywać iluzję wymiaru sprawiedliwości? Zwłaszcza że ta sama nowelizacja wprowadza rozpoznawanie spraw w apelacji nie w składzie trzech sędziów, ale jednego. Ma być szybciej! Na podobny ruch zdecydowano się w kodeksie postępowania karnego – postępowania odwoławcze w sprawach dotyczących czynów zagrożonych karą do 5 lat pozbawienia wolności również mają być rozstrzygane jednoosobowo. A to ułatwia np. manipulowanie przydziałem spraw: łatwiej przesunąć w kolejce w losowym systemie jednego sędziego niż trzech.
Towarzyszy temu kuriozalne tłumaczenie ministerstwa, że przecież sędziowie są niezawiśli. Nie ma więc znaczenia, czy orzekają jednoosobowo czy kolegialnie. Hmm… A zastanawiał się ktoś, czemu miała służyć zawieszana obecnie reguła, że odwołanie od wyroku w pierwszej instancji rozpoznaje nie tylko sąd wyższego rzędu, lecz także w liczniejszym składzie? I jak ograniczenie składu wpłynie na autorytet wymiaru sprawiedliwości, zaufanie do niego i wydawanych przez sądy wyroków?
Tuż przed wejściem w życie tych bulwersujących regulacji w sieci zarzucono sędziom, że zbyt niemrawo protestują przeciwko zmianom, które uderzają nie bezpośrednio w nich, lecz w obywateli. To prawda, sędziowie stoją murem głównie za samymi sobą. Są wtedy głośni i widoczni. Tym razem ich stowarzyszenia ograniczyły się do przedstawiania (przyznajmy, dosadnych) opinii. Jak jednak mógłby zostać odebrany ich protest przeciwko orzekaniu na niejawnych posiedzeniach czy rezygnacji z kolegialności? Przecież sędzia musi orzekać tak samo sprawiedliwie niezależnie od okoliczności. Czy protestując, nie podważałby zaufania do wyroków wydawanych za zamkniętymi drzwiami? Czy nie negowałby własnych kompetencji („co trzy głowy, to nie jedna, może ktoś wyłapie mój błąd”), ba, swojej uczciwości („lepiej, żeby ktoś patrzył mi na ręce”)? Trzeba mieć dużo pokory, by jak sędzia Krystian Markiewicz przyznać, że standard jego orzekania wzrasta niepomiernie, gdy wydaje orzeczenie wspólnie z innymi sędziami. A przecież jest profesorem prawa! To pokazuje, jak wielką wartość mają składy kolegialne. A my z niej tak łatwo rezygnujemy.
Doszliśmy do punktu, w którym państwo mówi obywatelowi: nie jesteśmy w stanie zapewnić sprawiedliwości w rozsądnym terminie. Jeżeli chcesz w ogóle jakiś wyrok, to musisz zrezygnować ze swojego prawa do jawnego rozpatrzenia sprawy i zgodzić się na obniżenie standardu orzekania. Proszę nie być namolnym, wyrok przyślemy pocztą.
Fundacja Court Watch Polska, która ma wielkie zasługi dla poprawy jakości pracy sędziów właśnie poprzez społeczny monitoring ich pracy na rozprawach, zaapelowała do prezydenta o niepodpisywanie ustawy zmieniającej procedurę cywilną. Głowa państwa – nie po raz pierwszy – okazała się głucha. Inna sprawa, że Ministerstwo Sprawiedliwości pospołu z parlamentem postawili prezydenta pod ścianą, ponieważ przepisy, nad którymi tu biadam, są tylko niewielkim fragmentem nowelizacji. Zasadnicza część (dotycząca wprowadzenia elektronicznej licytacji nieruchomości) nie tylko nie wywołuje sporów, lecz jest wręcz pożądana. A wetuje się całą ustawę.
Ten sam wybieg zastosowano także w nowelizacji procedury karnej. Tam z kolei przepisy ograniczające składy orzekające i inne kontrowersyjne zmiany doklejono do… implementacji unijnej dyrektywy o zwalczaniu terroryzmu. Dostosowanie naszego prawa do unijnego zajęło dwa przepisy na krzyż, a cała reszta regulacji – zmniejszenie składów orzekających, wzmocnienie uprawnień prokuratury, ograniczenie dostępu do akt postępowania przygotowawczego dla mediów, zakaz zbierania pieniędzy na kaucję, wstrzymanie biegu przedawnienia itp. – nie miała z unijnym prawem nic wspólnego. Senat zdecydowanym ruchem wyrzucił z ustawy 90 proc. przepisów, czyli wszystko to, co nie stanowiło implementacji dyrektywy antyterrorystycznej. Tyle że w kilka dni Sejm wszystko to przywrócił…
Reklama
Reklama