Liczne środowiska od lat nawołują do zmian w zakresie alimentacji dzieci. Część głosów domaga się alimentów szybko przyznawanych i ściągalnych, zapewne na tle sytuacji, w których rodzic unika finansowej odpowiedzialności za swe dzieci. Część zaś apeluje o ograniczenia podnoszonego przez nich „woluntaryzmu” sądów, przestrzega, że w niektórych sprawach to nie o dobro dziecka może podsądnemu chodzić, a o redystrybucję majątkową od jednego rodzica do drugiego z wykorzystaniem sądu i pod szyldem dobra dziecka.
Rozwiązaniem – choćby częściowym – mogłyby być tablice czy tabele alimentacyjne, które ramowałyby pomocniczo potencjalnie orzekane kwoty, dając przewidywalne i szybsze orzeczenia bez potrzeby szczegółowych analiz stanu faktycznego, w ramach ustalania którego możliwe są manipulacje zdolnością zarobkową czy sztucznym kreowaniem kosztów (np. liczne dodatkowe zajęcia, z których - po zasądzeniu alimentów - dziecko „rezygnuje”). Jeśli jednak tablice w odbiorze podsądnych, a tym bardziej niektórych sądów, miałyby wskazywać, jaki procent dochodu można rodzicowi „uciąć” przy danej liczbie dzieci i wysokości dochodu, to mogą się okazać lekarstwem gorszym od choroby.
Tablice alimentacyjne jak opodatkowanie progresywne
Zdaniem niektórych tabela mogłaby zawierać nie tylko szacowanie kosztów utrzymania jednego dziecka w odniesieniu do wieku i liczby rodzeństwa (por. wyliczone np. ostatnio przez Centrum im. A. Smitha na ok. 1,7 tys. zł miesięcznie), ile swego rodzaju zakres kwot do „potrącenia” rodzicowi zobowiązanemu, m.in. w zależności m.in. od jego dochodu. Nie oceniając trafności jakiegokolwiek rozwiązania, a tym bardziej nie znając przyszłych projektów, chciałbym zwrócić jedynie uwagę na możliwe i niezamierzone konsekwencje orzecznictwa z wykorzystaniem tablic i ich percepcji społecznej, jakie mogą powstać bez względu na brzmienie ich projektów. W uzasadnieniu wyroku SO w Olsztynie VI RCa 119/20 znajdujemy: „Zgodnie z art. 135 par. 1. k.r.o. zakres świadczeń alimentacyjnych zależy od usprawiedliwionych potrzeb uprawnionego oraz możliwości zarobkowych i majątkowych zobowiązanego. Współzależność między tymi dwoma czynnikami wyraża się w tym, że usprawiedliwione potrzeby uprawnionego powinny być zaspokojone w takim zakresie, w jakim pozwalają na to możliwości zarobkowe i majątkowe zobowiązanego (por. wyrok SN z 10 października 1969 r., sygn. akt III CRN 350/69). Dopiero więc ustalenie usprawiedliwionych potrzeb uprawnionego oraz możliwości zarobkowych i majątkowych zobowiązanego, następnie zaś porównanie tych wartości umożliwia ustalenie, czy i w jakim zakresie (w całości bądź w części) potrzeby uprawnionego mogą zostać zaspokojone przez zobowiązanego. Zakres świadczeń alimentacyjnych powinien być tak ustalony, aby ich spełnianie nie powodowało u zobowiązanego niedostatku. Zgodnie z ugruntowanym stanowiskiem judykatury górną granicą świadczeń alimentacyjnych są zarobkowe i majątkowe możliwości zobowiązanego, choćby nawet nie zostały w tych granicach pokryte wszystkie usprawiedliwione potrzeby uprawnionego do alimentacji (por. wyrok SN z 20 stycznia 1972 r., sygn. akt III CRN 470/71)”.
Alimenty nie powinny promować konsumpcji bieżącej
Interpretowanie zasady porównywania potrzeb i możliwości w drugą stronę, tj. oceny tych możliwości jako pozwalających na nieograniczoną progresję wysokości alimentów w oderwaniu od zaspokojonych już uzasadnionych potrzeb dziecka, nie wydaje się trafne, choćby z uwagi na kolejność ujęcia obu przesłanek w art. 135 k.r.o. Innymi słowy, jeśli uzasadnione potrzeby dziecka nie byłyby zaspokajane osiąganym dochodem rodzica, ale rodzic realnie mógłby osiągnąć dochód, jaki je zaspokoi, to wydaje się zrozumiałe, że alimenty są orzekane z pełnym uwzględnieniem tych potrzeb, a rodzic zostanie niejako zmuszony, by zwiększyć dochody. Jeśli jednak uzasadnione potrzeby dziecka są już zaspokojone, to dalsze „progresywne” zwiększanie alimentów wyłącznie z uwagi na wyższy dochód, miałoby ewentualne uzasadnienie na zasadzie równej stopy życiowej rodzica i dziecka. Przedwczesne czy nieadekwatne do wieku nadmiarowe rozwinięcie potrzeb konsumpcyjnych dziecka, ponad te uzasadnione może czasem dziecku po prostu zaszkodzić. Mogłoby być lepsze dla dziecka, gdyby po osiągnięciu pewnej dojrzałości mogło otrzymać od rodzica kapitał, jakiego nie „przejedzono” w rozdmuchanych ponad usprawiedliwione potrzeby alimentach. W artykule „Obowiązek alimentacyjny rodziców wobec dziecka” ([w:] „Komentarz kodeksu rodzinnego i opiekuńczego” pod red. prof. J. Wiercińskiego, cytat za publikacją na stronie Stowarzyszenia Sędziów Rodzinnych w Polsce) czytamy: „Gdy dochody rodziców są wysokie, zasada równej stopy życiowej nie może być rozumiana w ten sposób, że należy oczekiwać wydawania na rodzinę, w tym dzieci, wszystkich dochodów (zob. B. Dobrzański, Kodeks rodzinny i opiekuńczy..., s. 783; T. Dominiczyk, Kodeks rodzinny i opiekuńczy..., art. 133, uwaga 11). W sprawie rozstrzygniętej postanowieniem Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 29 maja 2013 r. (VI ACz 1120/13, niepubl.) wskazano, że nie można dążyć do tego, żeby obowiązany dzielił się z dziećmi wszystkimi swoimi zarobkami. Zachowuje on bowiem prawo do tego, aby gospodarować nadwyżką swoich dochodów, która pozostaje po zaspokojeniu usprawiedliwionych potrzeb małoletniego (zob. szerzej komentarz do art. 135, uwaga 5)”.
Kara dla pracowitego rodzica
Jeśli ciężka czy podejmowana w zakresie szerszym niż niezbędny do utrzymania się praca rodzica zobowiązanego generuje dochód, ale nie przekłada się on na jego konsumpcję, tylko np. na oszczędności, bo bierze pod uwagę np. niską stopę zastąpienia jego przyszłych świadczeń emerytalnych, to ewentualnie założona w tablicach progresja poskutkuje swoistym „opodatkowaniem” płatnym do ręki drugiego rodzica. Może to zniechęcać do wytężonej pracy – w tym na rzecz przyszłości dzieci czy zabezpieczenia na czas szczególnych potrzeb. Sprzyja za to zwiększeniu deklarowanej czy faktycznej konsumpcji po stronie dziecka, ale i rodzica, do ręki którego alimenty trafiają – bez weryfikacji, jak są wydawane.
Gdy skutkiem orzeczenia sądu pracowity rodzic ma zapłacić relatywnie wysokie alimenty, ale nie znajdujące oparcia w usprawiedliwionych potrzebach dziecka, ani w konsumpcji tego rodzica, może to zachęcać go do błędnych alokacji zamiast akumulacji, uciekania w szarą strefę, czasem nawet porzucania pracy czy działalności gospodarczej – a więc do postaw gospodarczo i społecznie antyrozwojowych.
W konstrukcji tablic nie można pomijać też zakresu i możliwości bezpośredniego łożenia na potrzeby dziecka, w szczególności podczas kontaktów. Na stronie internetowej resortu sprawiedliwości podczas debiutu tabel wskazano jako punkt odniesienia kontakty „regularne”.
Nieweryfikowanie dobra dziecka
Mimo że w okresie debiutu tabel na stronie resortu wskazano, że tabele „nie mają charakteru wiążącego i nie stanowią podstawy orzeczniczej”, to u niektórych rodziców powstało chyba wrażenie, że są to kwoty „gwarantowane”, jakie można uzyskać w sądzie nie tyle „na dziecko”, ile „za dziecko”. Innymi słowy, że kwota z tabeli może się stać swego rodzaju bonusem za wyłączność opiekuńczo-wychowawczą nad dziećmi przy braku opieki czasowo równoważnej czy naprzemiennej. Tym bardziej, że nadal nie mamy systemowo uregulowanych mechanizmów weryfikacji, na co faktycznie przeznaczono środki przekazane drugiemu rodzicowi tytułem alimentów na dziecko. Pewność w tym zakresie zmniejszałaby grono rodziców unikających alimentacji pod hasłem „nie będę płacić na nieznane wydatki”, więc służyłaby dobru dziecka.
Dlatego sądy, z uwagi na dobro dziecka, mogłyby w ramach danej sprawy rozważyć mechanizmy pozwalające to weryfikować. Nie chodzi tylko o to, czy środki faktycznie trafiają na potrzeby dziecka. Chodzi także o to, czy potrzeby z tych pieniędzy zaspokajane są zgodne z dobrem dziecka, czy nie są to np. słodkie przekąski lub nadużywane antyrozwojowe rozrywki. Świadczenie ze środków publicznych jest prześwietlane pod względem celowości czy gospodarności, a tu podejście okazuje się – według mnie niezasadnie – różne. Skoro państwo (wyrokiem sądu) „przekłada” pieniądze z kieszeni jednego rodzica do kieszeni drugiego, skoro decyduje, który z nich ma zaspokajać codzienne potrzeby, a który tylko je finansować, to może powinno także brać współodpowiedzialność z rodzicem uprawnionym za faktyczne skutki takich przesunięć, a co najmniej mieć możliwość ich sprawdzenia?
Warto rozważyć, czy jeśli z odbioru społecznego lub orzekania z uwzględnieniem tablic będzie wynikać, że przy wyższych zarobkach i np. trójce dzieci relatywnie spore pieniądze są „do wzięcia” przez jednego rodzica, to czy zachęci to do pokonywania trudności w małżeństwie, czy może do rozwodu i przechwycenia monopolu wychowawczo-finansowego nad życiem dzieci? A stąd już prosta droga do tezy o ryzyku wzmożenia zachęt do izolowania, a nawet alienowania dzieci od drugiego z rodziców, by pozyskać większe i praktycznie nieweryfikowalne w sposobie wydawania alimenty. Czy nie pojawi się dodatkowa kalkulacja zniechęcająca statystycznego mężczyznę do posiadania dziecka w kraju, w którym częsta jest opinia, że ojcowie i matki są niesymetrycznie traktowani przez sądy rodzinne? Czy pozyskiwanie znacznych kwot do nieweryfikowalnej dyspozycji poprzez alimenty może blokować zobowiązanemu możliwości łożenia bezpośrednio na potrzeby dzieci, a tym bardziej założenia nowej rodziny? Czy nie wzrośnie liczba dłużników alimentacyjnych, a nawet samobójstw mężczyzn? A przecież chodzi o to, by dzieci otrzymywały środki na ich uzasadnione potrzeby i na czas, a nie o to, aby niektórzy rodzice uzyskali instrument do „złupienia” drugiego rodzica przy nadużyciu sądu.