O tym, że cyfrowi analfabeci nie będą mieli problemu z dostępem do internetu, ale jedyne, czego będą tam szukać, to tania rozrywka
/>
Jest ciepły majowy poranek roku 2040. Internet jest dosłownie wszędzie. Nie tylko w twoim smartfonie i domowym komputerze (czy jak tam będzie nazywał się wtedy ten sprzęt), ale też w inteligentnych urządzeniach domowych, dzięki którym nie zabrakło mleka na śniadanie (lodówka sama zamówiła te produkty spożywcze, które już się skończyły), a dojazd do pracy trwa codziennie dokładnie tyle samo, bo miejski system zarządzania ruchem wcześniej informuje o wszelkich utrudnieniach i kieruje najszybszymi trasami.
W pracy nikt nie rozmawia o polityce. Po prostu nie jest za specjalnie ciekawa. O rządzących i urzędnikach wiadomo wszystko, każdy ich krok jest dokładnie dokumentowany i upubliczniany. Owszem, za kilka dni wybory prezydenckie, ale i tym nie ma się co specjalnie entuzjazmować. Każdy z kandydatów wypełnia regularnie bardzo szczegółowy formularz o swoich poglądach, zamierzeniach, planach w niemal wszystkich aspektach życia gospodarczego, społecznego, kulturalnego, polityki zagranicznej. Wystarczy kilka sekund, by algorytm na podstawie zbieranych przez wiele lat danych behawioralnych dopasował kandydata do danego obywatela. I gotowe: nie ma co się zastanawiać, „kto najlepiej spełnia moje wymagania”.
Zamiast utyskiwania na kolejną aferę – odkąd działa sporo otwartych serwisów obywatelskich dla sygnalistów chcących ujawnić niezgodne z prawem działania, liczba skandali znacząco się zmniejszyła, często są odkrywane już w zarodku – pracownicy przy pierwszej porannej kawie opowiadają więc sobie o najnowszej książce, która ukazała się kilka dni temu i która jest już bestsellerem. Wystarczy przecież kilka złotych, by ją legalnie pobrać i przeczytać.
Może być też tak.
Jest ciepły majowy poranek roku 2040. Internet jest dosłownie wszędzie. Nie tylko w twoim smartfonie i domowym komputerze, ale też w inteligentnych urządzeniach domowych, dzięki którym nie zabrakło mleka na śniadanie, a dojazd do pracy trwa codziennie dokładnie tyle samo.
W pracy nikt nie dyskutuje o polityce, bo ludzie już całkiem pogubili się w tym, która opcja ma rację, kto tam znowu nakradł, a kto napisał ustawę pod siebie. Kilka dni temu, po raz kolejny w ostatnim miesiącu, któraś z anonimowych grup cybersygnalistów opublikowała kolejną partię poufnych dokumentów, z których wynika... Nie bardzo wiadomo co dokładnie, bo są tak zawiłe, że trzeba by się doskonale znać na kwestiach fiskalnych, by coś z tego zrozumieć. Podobno w kilku płatnych magazynach internetowych są analizy, chyba chodzi o to, że rząd przyszykował ustawę, która pozwoli podnosić podatki co tydzień, a może nawet co dzień. Kto by tam wiedział. Jasne, można zapłacić za dostęp do tych analiz, ale to jednak dosyć drogie. Kosztuje tyle co bilety do kina dla całej rodziny. To już chyba lepiej pójść na fajny film i trochę się odprężyć, niż czytać o przekrętach.
Ktoś przy pierwszej porannej kawie wspomina, że czyta świetną książkę. A to musi być coś nowego, legalnie wydanego? Pewnie droga? W sieci za darmo to same tylko kieszonkowe sensacyjki i romansidła można znaleźć. Strasznie czyszczą wszystkie serwisy z pirackich wersji co lepszych tytułów.
Utopia czy antyutopia
Zapewne żadna z tych wizji przyszłości nie ziści się dokładnie w takim kształcie. Ale dziś, myśląc o tym, jak zmienią się społeczeństwa, szczególnie w kwestii dostępu do informacji, kultury i rozrywki, rysują nam się zasadniczo te dwie perspektywy: utopijna i antyutopijna. I, co ważne, w obu przypadkach to internet jako medium zapewniające – lub, wręcz przeciwnie, mimo masowości contentu ograniczające ludziom dostęp do wiedzy, informacji i rozrywki – odgrywa rolę katalizatora zmian społecznych, gospodarczych i politycznych.
– Już w latach 90. było sporo podobnych przepowiedni. I takich optymistycznych, że informacje wreszcie będą szeroko dostępne, że kultura, także ta wysokiej klasy, będzie dla każdego. I pesymistycznych o tym, że informacje, owszem, będą, ale głównie zbierane o nas i wykorzystywane do silnej kontroli społeczeństw. No i cóż, niespecjalnie się to wszystko spełniło – zauważa socjolog specjalizujący się w nowych mediach, dr Dominik Batorski. – Trzeba jednak przyznać, że teraz zmiany technologiczne zachodzą znacznie szybciej i – co ważne – tempo cały czas narasta. Naprawdę trudno więc przewidzieć, do jak dużych przemian społecznych doprowadzą. Ale na pewno do jakichś doprowadzą – dodaje socjolog.
Podstawą tych zmian będzie zaś to, czy „cyfrowa przepaść” powstanie, czy jednak uda się temu zapobiec. Dziś jeszcze najczęściej „cyfrowo wykluczeni” mówi się o ludziach mających ograniczony dostęp do sieci lub niemających takiego dostępu wcale. Lub o takich, którzy nie chcą i nie potrafią korzystać z internetu. Za ćwierć wieku będzie to już problem równie rzadki jak dziś analfabetyzm w rozwiniętych społeczeństwach. Sieć naprawdę będzie wszędzie. Za to pojawi się problem wtórnego wykluczenia. Ta przypominająca nieco wtórny analfabetyzm nierówność informacyjna będzie się objawiała tym, że internet stanie się co prawda powszechnie dostępny, ale poza możliwościami pewnych grup pozostaną bardziej wyspecjalizowane zadania, do których mógłby posłużyć.
Badacze już dziś wskazują na pojawienie się pierwszych objawów tego zjawiska. W opublikowanym dwa lata temu badaniu „Korzystanie z mediów a podziały społeczne” przeprowadzonym przez socjologów: Mirosława Filiciaka, Pawła Mazurka i Katarzynę Growiec, wskazywano, że nie ma co się skupiać na samym fakcie dostępu do sieci. O wiele ważniejsze jest to, jak z niej się korzysta. Alek Tarkowski w komentarzu do tego badania jasno pisze: „Badacze definiuja? wie?c kolejne wymiary wykluczenia cyfrowego, które juz˙ dawno przestało byc´ kwestia? samego doste?pu. Dzis´ dominuja?ca? kategoria? wydaja? sie? kompetencje – lub ich brak. A powia?zanie kwestii nierównos´ci i wykluczenia cyfrowego z innymi nierównos´ciami, definiowanymi jako braki kapitału społecznego, kulturowego czy ekonomicznego, pozwala przedefiniowac´ całkowicie mys´lenie o e-integracji. Wykluczenie cyfrowe okazuje sie? bowiem jedynie aspektem innych form wykluczenia”.
Czyli tu już nie chodzi o to, że ktoś mieszka w miejscowości, gdzie nie ma stałych łączy, a rachunki za internet są dla niego za wysokie. A raczej o to, że nie ma świadomości, jak bardzo zdobycie tego dostępu i opłacenie za niego rachunków mogłoby poprawić jakość jego życia. Także tę ekonomiczną. Bo przecież, jak wskazali autorzy wspomnianego badania, prawie 60 proc. internautów oszcze?dza dzie?ki zakupom internetowym, co pia?temu korzystanie z internetu pomogło znalez´c´ prace?, trochę ponad 40 proc. sa?dzi, z˙e internet pozwolił im rozszerzyc´ grono znajomych, na których moz˙e liczyc´ w razie potrzeby. A do tego jeszcze dochodzą przecież trudniej zmierzalne wskaźniki pomnożenia kapitału kulturowego i społecznego.
Sieciowa równościowa wioska
Jeszcze do niedawna przeważała optymistyczna wizja wpływu internetu na społeczeństwa, zgodnie z którą wystarczy zapewnić dostęp, czyli stworzyć podaż, by pojawił się popyt. Taką koncepcję głosi choćby Vint Cerf, wiceprezes Google’a, który – co nie dziwi, bo reprezentuje koncern, któremu raczej nie zależy na antyutopijnych wizjach zmiany społeczeństw pod wpływem internetu – wieszczy gruntowną zmianę modeli biznesowych firm informatycznych. A w efekcie znaczące zyski dla milionów czy nawet miliardów ludzi. Ta zmiana jest w jego ocenie możliwa głównie poprzez otwarcie edukacji i wiedzy. – Masowe kursy online, dziś częściowo bezpłatne, będą stanowić w przyszłości ważny strumień dochodów – mówi. Chodzi o narzędzia edukacyjne, takie jak Coursera, którą organizuje kilka uczelni, m.in. Uniwersytet Stanforda i Uniwersytet Maryland, czy jak słynne już dziś Khan Academy, czyli dostępne bezpłatnie wykłady czy też lekcje z ogromnym wyborem zagadnień i przedmiotów na różnych poziomach zaawansowania.
– Sieć naprawdę ułatwiała dostęp do nauki, do wiedzy, która przecież jeszcze niedawno była tylko dla wybranych. I nie chodzi tylko o masowość dostępu do przeróżnych informacji, jaką oferuje sieć, ale przede wszystkim o to, że pojawiły się usługi, których założeniem jest właśnie upowszechnienie usystematyzowanej wiedzy. Dzięki łatwości dostępu, jaką daje internet, i często bezpłatności kursów może się więc naprawdę rewolucyjnie poprawić dostęp do wykształcenia wśród najuboższych – mówi nam filozof przedsiębiorczości Luc de Brabandere, wykładowca Ecole Centrale Paris, ale także wspomnianej Coursery i doradca The Boston Consulting Group. – Sam jeszcze kilka lat temu nie wiedziałem, co to są MOOC, massive open online course, czyli masowe otwarte kursy online. Ale od kiedy zacząłem brać w nich udział, widzę, jak ogromną są szansą na zniwelowanie nierówności w dostępie do nauki – zachwala i dodaje, że kursantów ma z całego świata, o różnych dochodach, z różnych grup wiekowych. – Takiej szansy na zdobycie wykształcenia jeszcze nigdy nie było w dziejach ludzkości. A przecież od czasów Oświecenia wiemy, że to nauka ma decydujące znaczenie dla postępu i poprawy warunków życia – dodaje.
Cyfrowa podklasa
W ostatnich latach jednak takich zachwytów jest mniej. Za to zaczynają przeważać wizje pesymistyczne. Raport z ośrodka badawczego Pew Research opublikowany pod koniec ubiegłego roku, a zajmujący się właśnie zmianami społecznymi pod wpływem umasowienia informacji w sieci, o wiele częściej używa określenia „zagrożenia” niż „nadzieje”. Podobnie jak i słynny amerykański badacz społeczny Robert Putnam, który w swojej najnowszej książce „Our Kids: The American Dream in Crisis” („Nasze dzieciaki: Amerykański sen w kryzysie”) dowodzi, że upowszechnianie się najnowszych technologii (czytaj: internetu) już zaczęło prowadzić do pogłębiania się nierówności pomiędzy dziećmi biednych i bogatych rodziców. Winne są nie same smartfony, tablety i sieć mobilna, ale różnice w sposobie ich użytkowania. Jak pisze Putnam: „A miało być przecież zupełnie inaczej. Internet miał być lekarstwem na zniwelowanie różnic społecznych choćby dlatego, że miał wyrównać szanse dostępu do wiedzy. Przecież dzięki niemu nie trzeba już godzinami ślęczeć w bibliotece i uczyć się na pamięć dat czy nazwisk, bo wystarczy smartfon z dostępem do internetu”.
Tyle że to fikcja. Na podstawie przeprowadzonych przez siebie badań Putnam stwierdza, że dzieci z biednych rodzin używają najnowszych technologii zupełnie inaczej niż ich bogatsi rówieśnicy. Co więcej, określa to jako użytkowanie bezmyślne, bo sprowadzające się głównie do prostej, najlepiej bezpłatnej, rozrywki. Podczas gdy młodzi przedstawiciele klas wyższych częściej używają internetu do pracy, edukacji, zdobywania informacji o zdrowiu czy polityce, mniej natomiast do rozrywki.
I właśnie takie rozwarstwienie jest według analityków największym zagrożeniem, jakie niesie ze sobą cyfrowy rozwój. Zbyt dużym uproszczeniem było zakładać, że samo rozszerzenie dostępu do narzędzi technologicznych spowoduje, iż podziały społeczne znikną. Dlatego właśnie pojawiło się nowe pojęcie podziału cyfrowego drugiego poziomu (second-level digital divide), który można też określić mianem wtórnego ( w odróżnieniu od pierwotnego wykluczenia, czyli po prostu braku dostępu). Wraz z tym nowym cyfrowym analfabetyzmem będą się jeszcze bardziej pogłębiać różnice społeczne, co doprowadzi do powstania nowej cyfrowej podklasy. – Bogatym internet pomoże stać się jeszcze bogatszymi. A przy tym będzie marginalizował tych, którzy i tak już są na marginesie – ocenił wręcz jeden z dyrektorów dużej sieci społecznościowej przepytywany przez wspomniany Pew Research.
Bańka informacji
Obie wizje przyszłości skrajnie się od siebie różnią. I obie budzą sporo wątpliwości. Nie sposób zakładać, że samo dostarczenie większej ilości informacji, wiedzy czy rozrywki poprawi zasadniczo jakość życia szerokich mas. Równie trudno jednak uwierzyć, że same w sobie: informacje, wiedza i rozrywka, mogą pogłębiać różnice społeczne.
Te koncepcje mają jednak wspólny element: niewątpliwie czeka nas rewolucyjna zmiana pod względem ilości wytwarzanych informacji. Już dziś przyrastają one w oszałamiającym tempie. Trzy lata temu IBM ogłosił, że 90 proc. danych wygenerowanych przez ludzkość od początku jej istnienia powstało w ciągu poprzednich dwóch lat. Od tamtej pory ich ilość mogła się co najmniej podwoić. Jak więc to możliwe, że w tym zalewie danych ktoś może być wykluczony informacyjnie?
Świetnie tłumaczy to Charles Arthur, redaktor ds. technologicznych w magazynie „The Guardian”, który kilka miesięcy temu udzielił wywiadu dla „Kontaktu: Magazynu nieuziemionego”: „Parę lat temu wybuchł w Wielkiej Brytanii wielki skandal, gdy wyszło na jaw, że członkowie parlamentu trwonili publiczne pieniądze na prywatne cele. Podobny skandal z udziałem europosłów ciągnie się w Unii Europejskiej od lat. Wydaje się jednak, że wiedza na ten temat w żaden sposób nie przekłada się na to, ile osób głosuje lub nie głosuje. Dlaczego? Bo istnieje konflikt pomiędzy wysiłkiem, jaki trzeba włożyć, by dotrzeć do tych informacji, a ilością czasu, jaką wyborcy są gotowi na to poświęcić w sytuacji, gdy biorą udział w wyborach ledwie raz na kilka lat”.
I tu właśnie tkwi istota problemu. Nie tyle dostęp do informacji, ile zdolność ich przesiania, a potem umiejętność i chęć do skorzystania z nich będą decydowały o byciu cyfrowym analfabetą lub nie. Bez takiej umiejętności i chęci ilość informacji będzie raczej ograniczała dostęp do wiedzy, wprowadzała szum czy wręcz będzie oszukiwała odbiorcę. To zresztą też już dziś obserwujemy. Zjawisko to nazywa się „bańką filtrów”. Algorytmy wyszukiwania bazujące na naszych zachowaniach w sieci dosyć szybko uczą się, co nam pokazywać, by udostępniać nam takie informacje, które pasują do naszych zainteresowań i poglądów. A że ludzie od zawsze przejawiali tendencję do tego, by szukać informacji, które potwierdzają ich poglądy, to takich właśnie informacji będą nam dostarczać coraz bardziej doskonałe i lepiej opracowujące dane behawioralne roboty. Czeka nas życie w informacyjnej bańce. A co za tym idzie, będziemy widzieć świat dokładnie takim, jakim chcemy go widzieć.
Można by spytać, co w tym złego? Sporo. Bo co to za wiedza, skoro zanim została nam dostarczona, była już wyselekcjonowana czy wręcz zmanipulowana. Nie mówiąc już o tym, że skoro część ludzi (i to zapewne znaczna) z internetu będzie korzystała głównie w celach rozrywkowych, algorytmy po prostu przestaną im podsuwać informacje.
Czy będziemy zatem gotowi zapłacić za naprawdę wartościowe dane, by uniknąć uwięzienia w cyfrowej bańce? Przekonanie o tym, że nastąpi stopniowy podział na dobrze doinformowaną, zamożniejszą część społeczeństwa i większą, mniej zasobną i mającą dostęp tylko do masowej, często niezweryfikowanej sieczki, okazuje się wyjątkowo silne, zwłaszcza wśród ludzi mediów – dziennikarzy, redaktorów naczelnych, publicystów. W rozmowach przyznają, że nie chodzi o ćwierćwiecze, lecz o najbliższych kilka czy kilkanaście lat. Wydawcy – nie tylko z Polski, ale i z całego świata – widzą w tym równie dużo zagrożeń, co i szans. Bo ta wąska grupa, która nie chce być wykluczona, zechce ich zdaniem zapłacić za informacje, za dobrą rozrywkę, za dostęp do kultury.
Socjologowie nie są jednak tego wcale tacy pewni. Internet przyzwyczaił nas już do tego, że treści są bezpłatne. A takie przyzwyczajenie niełatwo zmienić. Dlatego dr Dominik Batorski w gotowość użytkowników sieci do ponoszenia kosztów niespecjalnie wierzy. – Już dzisiaj wyraźny jest trend związany z przejściem od produktów do usług, w tym do usług produkowania treści. Jest ich coraz więcej, a więc przy takiej konkurencji tracą na wartości. Jeżeli za coś ludzie zechcą płacić, to raczej za swój czas, który jest coraz bardziej unikatowym dobrem – mówi i dodaje, że dlatego prędzej część społeczeństw obawiających się wykluczenia będzie skłonna płacić raczej za mechanizmy, algorytmy odpowiedzialne za filtrowanie tego contentu. – I albo kogoś będzie na to stać, dzięki czemu dostanie materiał lepiej wyselekcjonowany i bardziej wartościowy, albo go stać nie będzie i będzie się zadowalał tanimi, rozrywkowymi materiałami – tłumaczy. – Gorzej sytuowani będą więc płacić swoim czasem, a w zamian będzie im się dostarczało takie treści, które pomogą utrzymać spokój społeczny. Czyli będą dostawać swoje własne spersonalizowane igrzyska.
Dzieci z biednych rodzin używają najnowszych technologii zupełnie inaczej niż ich bogatsi rówieśnicy