Panoptykon istnieje. Powstał jako sprzężenie nowych technologii i rozwoju gospodarczego z niskim szacunkiem dla prywatności i zaborczością państwa.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Żyjący na przełomie XVIII i XIX w. filozof Jeremy Bentham był niezwykle praktycznym człowiekiem. Jego zdaniem w życiu chodzi nie tyle o prawdę, ile o użyteczność, a kluczową zasadą moralności jest „jak największe szczęście jak największej liczby ludzi”.
Jednym z wielu pomysłów, który zaświtał w utylitarnym umyśle filozofa, była budowa panoptykonu. Bentham nazwał tak projekt więzienia, w którym strażnik mógłby obserwować z jednego miejsca każdego z osadzonych w dowolnym czasie. Mają oni tego świadomość, ale nie wiedzą, czy w danym momencie są akurat obserwowani. Celem budowy panoptykonu była m.in., jak pisał Bentham, naprawa obyczajów, utrzymanie zdrowia więźniów, a przede wszystkim obniżenie kosztów więziennictwa dla publicznego budżetu. Ekonomicznie. Praktycznie. Rozsądnie. I zgodnie z zasadą maksymalizacji szczęścia w społeczeństwie – więźniowie, a więc mniejszość, będą co prawda niezadowoleni, ale za to reszta społeczeństwa poczuje się lepiej.
Encyklopedyczne noty na temat panoptykonu kończą się stwierdzeniem, że projektu nigdy w pełni nie zrealizowano. Ale to nieprawda. Panoptykon istnieje. Nie jest co prawda fizycznym budynkiem, ale to wcale nie odbiera mu realności. Powstał w ciągu ostatnich kilku dekad jako sprzężenie nowych technologii i rozwoju gospodarczego z niskim szacunkiem dla prywatności i zaborczością państwa.
I, niestety, wszyscy jesteśmy jego więźniami.
Pierwszy krok: prywatność na przecenie
Mogłoby się wydawać, że ludzie powinni wysoko cenić swoją prywatność. Każdy w końcu ma sekrety, które chciałby ochronić przed wścibstwem innych. I nie chodzi tylko o wstydliwe tajemnice. Sekretem mogą być nasze spisane gdzieś – chociażby w listach – uczucia i refleksje. Sekretem może być przepis na ciasto, który wyróżnia moje wypieki spośród wypieków innych kucharzy. Sekretem może być taka sfera naszego życia, której istnienie chcemy zachować wyłącznie dla siebie ze względu na poczucie wyjątkowości, komfort psychiczny czy bezpieczeństwo najbliższych. Niejeden polski milioner z listy najbogatszych nie lubi dzielić się swoim życiem prywatnym – nie dlatego, że ma coś do ukrycia, a dlatego że nadmierne zainteresowanie mediów jego prywatnym majątkiem i rodziną może wplątać jej członków w niezręczne sytuacje, albo nawet gorzej – przykuć uwagę złodziei czy porywaczy.
I faktycznie, jeśli zapytać losową osobę o to, czy prywatność jest dla niej ważna, odpowie, że oczywiście, jest. Czasami może się nawet obruszyć na tak głupie pytanie.
Co innego jednak słowa, a co innego czyny. W praktyce ludzie nie cenią prywatności tak mocno, jak deklarują. Często nie cenią jej w ogóle. I jest tak od zarania dziejów.
W najwcześniejszych formach życia plemiennego prywatność nie istniała niemal wcale. Dopiero wraz z postępem cywilizacyjnym powstało słowo „moje”, zastępując „nasze” i łącząc się ze stanowczym „Nic ci do tego”. Amerykańska filozofka i apologetka kapitalizmu Ayn Rand przekonywała nawet, że „cywilizacja to postęp w kierunku społeczeństwa prywatności”.
Jeśli tak postawić sprawę, współczesne społeczeństwo przestaje być cywilizowane.
Widoczne jest to jak na dłoni na platformach społecznościowych. Tylko w 2014 r. ich użytkownicy publikowali 1,8 mld zdjęć dziennie. Wśród nich – oprócz kotów – zdjęcia dzieci, aut, domów, spotkań towarzyskich, ważnych wydarzeń z życia. Od niedawna – dzięki upowszechnieniu się transmisji na żywo, które prowadzić może każdy posiadacz smartfona – ludzie publikują nawet relacje ze spożywania codziennych posiłków. Do zdjęć i filmów dochodzą inne informacje, które zostawiamy o sobie w sieci. Przy rejestracji na tę czy ową stronę podajemy wiek, nazwisko, czasami nawet adres, numer karty kredytowej i charakterystykę naszych zainteresowań. Dzielimy się ze światem całą naszą prozą życia. I tu niespodzianka – świat jest nią zainteresowany. Bo zainteresowanie tym, co i jak robią inni, wpisane jest w naszą naturę. Trudno nam się oprzeć pokusie podglądania – zwłaszcza że gdybyśmy chcieli być konsekwentni w deklaracjach o tym, jak ważna jest dla nas prywatność, musielibyśmy podjąć radykalne środki: wykasować swoje konto na Facebooku, Google i Instagramie, zapłacić specjalistycznej firmie za zatarcie po nas śladów w sieci i w końcu odłączyć internet.
Na to decyduje się jednak niewielu. Z reguły jest dokładnie odwrotnie: jeśli otrzymamy odpowiednią zachętę, jesteśmy w stanie swoją prywatność oddać całkowicie dobrowolnie.
Drugi krok: wszechwidzące oko
Pozwolilibyście wszczepić sobie pod skórę chip wielkości ziarenka ryżu, którego funkcje ułatwiłyby wam życie, ale pozwoliły jednocześnie różnym podmiotom na zbieranie szczegółowych danych o waszych zachowaniach? Nie? Nigdy? Bo to zbyt daleko posunięta ingerencja w prywatność i autonomię? Dobre sobie.
Portal Businessinsider.com opisuje szwedzkie centrum start-upów Epicenter, którego pracownicy pozwalają na to bez większych oporów. Wszczepiany w rękę chip otwiera drzwi, uruchamia biurowe drukarki, umożliwia płatności w firmowej kafeterii. Nie musisz mieć przy sobie karty magnetycznej czy portfela – wystarczy ruch ręką. „Implantacje chipów stały się tak popularne, że dla tych, którzy się na nie zgadzają, urządza się nawet specjalne imprezy” – piszą autorzy artykułu. Cytują także jednego z pracowników, 47-letniego Fredrica Kaijsera: „Ludzie pytają, czy jestem zachipowany. Odpowiadam: dlaczego nie?”.
Cóż, może dlatego, panie Fredricu, że chipy można zhakować? To znaczy, że ktoś może uzyskać dostęp do bardzo szczegółowych informacji o panu, a w przyszłości – gdy komputery zostaną jeszcze ściślej połączone z naszymi organizmami – może nawet do pana samego? „Dla mnie to kwestia wypróbowywania nowości” – tłumaczy beztrosko Kaijser.
To, że prywatne firmy forsują rozwiązania inwazyjne dla prywatności swoich pracowników, jest poniekąd zrozumiałe – proces produkcji jest dzięki temu bardziej wydajny. Presja, by kontrolować wykorzystanie czasu pracy robotników, jest szczególnie widoczna w różnego typu centrach logistycznych, gdzie cenny jest każdy ruch i każda sekunda. Sam Jeremy Bentham przewidział, że podstawowa idea panoptykonu może służyć nie tylko więziennictwu, lecz także „fabrykom, warsztatom, przytułkom, lazaretom, manufakturom, szpitalom, domom wariatów i szkołom”, a więc wszystkim tym miejscom, którym skuteczniejszy nadzór ułatwia funkcjonowanie. Bentham nie przewidział jednak, jak dalece dzięki postępowi technologicznemu rzeczywistość prześcignie jego wyobrażenia. Nie przewidział tego, jak dokładnie będzie można obserwować ludzi, a przede wszystkim, że oni sami chętnie tej obserwacji będą się poddawać – bo przecież na ten czy inny sposób wszyscy pozwalamy się chipować, uczestnicząc w cyfrowej gospodarce.
Czy jesteśmy pewni, że ktoś nie obserwuje nas za pomocą naszej własnej kamery od laptopa? Albo że jakiś wirusowy program nie analizuje właśnie zawartości naszego komputera, telefonu albo lodówki? A może ktoś grzebie właśnie w historii naszego e-konta? Jesteśmy świadkami narodzin internetu rzeczy, czyli uzbrajania w czujniki i komunikowania się ze sobą rozmaitych urządzeń codziennego użytku – od zegarków na nadgarstku przez samochody, sprzęt AGD, telewizory po osiedlowy monitoring i urządzenia kontrolujące poziom cukru w naszej krwi. Gdy internet rzeczy rozwinie się w pełni, odpowiednio mocny komputer będzie mógł niczym wszechwidzące oko opisać nasze życie w każdym detalu. Tylko nasze myśli pozostaną dla niego tajemnicą.
Możliwe też, że gdy w końcu dotrze do nas w pełni, że już nawet w naszych mieszkaniach nie jesteśmy całkiem sami, a ściany naprawdę mają uszy (i oczy), nasze umysły także zaczną funkcjonować inaczej, a nawet, że zaczniemy się w rezultacie inaczej zachowywać. Thomas McMullan na łamach „Guardiana” w tekście „Co panoptykon oznacza w erze cyfrowej inwigilacji” pisze: „W erze monitorów akcji serca w zegarkach i urządzeń GPS w butach pada na nas nowe światło. Czy będziemy czuć się całkowicie obnażeni pod spojrzeniem padającym z jakiejś centralnej wieży panoptykonu? Może i nie, ale na pewno będziemy czuć się na cenzurowanym”.
Gdy czujesz się na cenzurowanym, nie zachowujesz się swobodnie, a to jest całkowicie zgodne z koncepcją Benthama. Panoptykon miał reformować obyczaje...
Trzeci krok: zawierzenie opiece państwa
Gdyby już w tym miejscu próbować postawić diagnozę problemu, musielibyśmy stwierdzić, że największym zagrożeniem dla naszej prywatności jest rynek czy też po prostu kapitalizm. To on wyprodukował narzędzia służące do jej naruszania i w interesie rynkowych graczy jest wiedzieć o innych jak najwięcej. Czy trzeba zatem ten rynek jakoś ograniczyć?
Trudno byłoby o większą pomyłkę. Sam fakt, że firmy chcą kontrolować swoich pracowników w czasie ich pracy (zwłaszcza w przypadku prac, w których kluczem jest sprawne wykonywanie powtarzalnych czynności) oraz że chcą wiedzieć jak najwięcej o swoich klientach – tych posiadanych, jak i potencjalnych – jest całkowicie naturalny i nie stanowi dla nas zagrożenia. Praktyka ta jest tak stara, jak historia wymiany gospodarczej i jest przez z nas implicite akceptowana. Dlaczego? Bo bywa dla nas błogosławieństwem.
Pani Jadzia, sprzedawczyni w lokalnym warzywniaku, wie, że kupujesz zawsze z rana bułki razowe. Jest więc w nie codziennie dobrze zaopatrzona i nawet nie musisz o nie prosić, bo pani Jadzia pakuje je do torebki już w chwili, gdy przekraczasz próg jej sklepu.
To samo, co pani Jadzia, robią duże sieci handlowe. One jednak ze względu na skalę działalności nie znają swoich klientów po imieniu. Żeby poznać ich preferencje i lepiej zaspokoić ich potrzeby, stosują np. technologie z zakresu big data. W ich statystykach jesteśmy anonimowym konsumentem, ale o konkretnych cechach i z konkretną historią wyborów zakupowych. I o ile pani Jadzia może jeszcze plotkować o tym, że Kowalski za dużo pije, o tyle w siedzibie Google’a nikt już nie będzie rozmawiał o tym, że ten czy ów użytkownik internetu często zamawia viagrę albo zdecydowanie zbyt dużo wydaje na komiksy. Nawet jeśli supermarket analizuje historię zakupów twoją kartą płatniczą, a algorytmy Google’a szperają w twojej skrzynce e-mail, poszukując najczęściej używanych fraz, to wszystko to dzieje się po to, by skutecznie kojarzyć podaż z popytem.
Owszem, zdarzają się przypadki nadużyć. Jak pisze Marcin Maj na portalu Di.com.pl, w zeszłym roku organizacja The Center for Investigative Reporting ujawniła na przykład, że pracownicy Ubera wyszukiwali dane o podróżach celebrytów i polityków oraz pomagali znajomym „w nękaniu byłych dziewczyn lub współmałżonków”. Oczywiście na takie sytuacje przewidziane są odpowiednie paragrafy w kodeksie karnym, ale można spokojnie przypuszczać, że nadużycia te będą minimalizowane przez samą firmę. W długofalowym interesie Ubera – tak, jak zresztą w interesie wszystkich biznesów – jest posiadanie dobrej reputacji wśród klientów i wytwarzanie wewnętrznych mechanizmów zapobiegających patologiom. Nazywa się je z angielska procedurami compliance. Słowo to w tym kontekście oznacza zgodność z prawem.
Prawdziwy panoptykon w znaczeniu benthamowskiego więzienia nie powstaje wyłącznie w wyniku naszej nonszalancji względem własnej prywatności czy chciwości rynkowych graczy. Powstaje dopiero, gdy do gry wkracza trzeci element – państwo. Państwo chciwie gromadzi dane o życiu obywateli, wykorzystuje każdą możliwość ich śledzenia i kontrolowania, przejmuje z sektora prywatnego technologie, które na to pozwalają, a także samo je tworzy. Nie robi tego jednak po to, by lepiej realizować swoje obowiązki względem obywateli. Jeśli twoim życiem interesuje się prywatna firma, możesz założyć, że robi to po to, by zaoferować ci lepszy produkt. Jeśli jest to państwo, wówczas możesz zacząć się obawiać – jesteś dlań z jakichś względów podejrzany.
Rząd chce dostępu do naszej prywatności z trzech powodów. Pierwszym z nich są nasze pieniądze. Drugim – władza nad nami, a trzecim – paternalizm. Pamiętaj też, że w przeciwieństwie do prywatnych korporacji państwo dysponuje monopolem na użycie siły i przymusu fizycznego. Na istnienie państwa i jego władzę nad tobą nic nie poradzisz. Aplikację Ubera możesz bez konsekwencji odinstalować, konto na Facebooku możesz usunąć, z e-maila się wylogować i przestać robić zakupy na Allegro czy Amazonie. Państwo natomiast (jakieś) jest wszędzie, a emigracja na Marsa jest póki co w sferze naszych marzeń. Nie możesz się z niego wypisać.
Ubezwłasnowolnienie. To już się dzieje
Spójrzmy z tej perspektywy na to, co dzieje się w Indiach, które krok po kroku budują system pozwalający na totalną inwigilację i kontrolę obywateli. Indie to kraj, w którym od mniej więcej dekady rząd wdraża w praktyce ideał społeczeństwa bezgotówkowego. – Byłem tam niedawno. Już nawet na targu ulicznym płaci się telefonem – wspominał w niedawnej rozmowie ze mną hiszpański makroekonomista prof. Pedro Videla.
Jeszcze w 2007 r. niemal połowa populacji subkontynentu nie posiadała nawet aktu urodzenia, co całkowicie uniemożliwiało rozwój rynku bankowego. Rząd postanowił zapewnić każdemu Hindusowi cyfrowy dowód tożsamości oparty na odciskach palców i skanie siatkówki. Postępowo, jak na kraj, w którym PKB per capita wynosi ok. 5–6 tys. dol., prawda? Ale to jeszcze nic. Rząd uruchomił specjalne banki, które zajmują się trzymaniem depozytów na bardzo atrakcyjnych warunkach. W trzy lata pojawiło się dzięki temu niemal 300 mln nowych kont bankowych. Koniec końców rząd zaczął promować nowoczesne płatności bezgotówkowe, jednocześnie redukując rolę gotówki. – Co ciekawe, nowe banknoty, które miały zastąpić wycofane nominały w wysokości 50 i 100 rupii, okazały się tak duże, że nie można ich wypłacać ze standardowych bankomatów. Trudno powiedzieć, czy to było celowe działanie rządu, ale ludzie uznali, że gotówka nie jest im już właściwie potrzebna – tłumaczy Videla, osobiście entuzjasta takich rozwiązań.
To, że eliminacja gotówki równa się utracie prywatności, jest oczywiste. Wszystkie nasze transakcje są w takim systemie monitorowane, a my nie mamy już fizycznej możliwości protestu w postaci wypłaty naszych oszczędności z banku. Wróćmy teraz do wspominanych trzech powodów.
Pieniądze? Bezgotówkowość służy finansom państwa, redukując szarą strefę. Nie jest to bezwzględnie dobre. Jeśli państwo stanie się zbyt opresyjne podatkowo, nie będzie gdzie uciekać. Władza? Cóż. Pełna wiedza o tym, jak obywatele wydają swoje pieniądze, daje rządzącym możliwość szantażowania nią (dlaczego kupiłeś pierścionek z brylantem, bratku, skoro nie dałeś go żonie?), czy też ograniczania użycia, a nawet całkowitego zablokowania środków finansowych danej osoby. Nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym rząd tłamsi w ten sposób opozycję. Paternalizm? Jeśli społeczeństwo chce od rządu, by wyciągał je z biedy za pomocą magicznej różdżki programów socjalnych, by troszczył się o nie i chronił przed niesprawiedliwością rynku oraz losu, musi dać politykom odpowiednie uprawnienia dostępu do swojego życia i dóbr. Jeśli społeczeństwo postrzega samo siebie jako dziatwę potrzebującą ojca, musi zaakceptować, że ojciec chce wiedzieć o nim, jak najwięcej, a w razie nieposłuszeństwa karać.
Zaryzykuję tezę, że to właśnie dominujący w myśleniu o roli państwa paternalizm leży u źródła zainteresowania państwa naszą prywatnością. On skłania rządy do zwiększania wydatków socjalnych, a w rezultacie do zaostrzania rygoru podatkowego. On rozciąga władzę państwa na coraz to nowe sfery naszego życia i daje powód do tego, by monitorować nasze zachowanie, analizować nasze poglądy i wpływać na nie. Paternalizm nie wziął się znikąd. Filozofia ta ma szeroką legitymację demokratyczną. Partie głoszące konieczność ograniczenia roli rządu i wzięcia odpowiedzialności za swoje życie przez jednostkę nie są w demokracjach szczególnie popularne. Popularne są te, które obiecują nam zająć się naszymi problemami i wyciągnąć do nas pomocną dłoń. Paternalizm z definicji ogranicza wolność i sprawia, że przestaje być ona naszym prawem, a zaczyna być przywilejem, który przyznawany jest nam, jeśli ktoś na górze uzna to za stosowne, a odbierany, jeśli nie spełniamy narzucanych nam arbitralnie standardów. Czy można temu zaradzić?
Cóż, nie ma sensu zawracać kijem Wisły. Postęp technologiczny jest nieunikniony, a z nim powstanie nowych sposobów na obserwację, kontrolę i zbieranie danych o jednostce. Nie zmienimy także ludzkiej natury – leży w niej ludzka słabość, naiwność i niekonsekwencja w słowie i czynie. Możemy jednak starać się wymagać od państwa, by zamiast brać odpowiedzialność za nasze szczęście, zajęło się przede wszystkim naszym fizycznym bezpieczeństwem. O własne szczęście i dobrobyt zadbamy sami – na sposoby, które my uważamy za słuszne. Oczywiście, bezpieczeństwo także może doskonale służyć jako wymówka do zaostrzania inwigilacji i ograniczania wolności osobistej. Świetnie widać to na przykładzie wojny z terroryzmem. Pewne jest jednak, że władza o ograniczonym zakresie kompetencji ma mniej pretekstów do inwigilowania nas.
Nowa dystopia
Do odrzucenia paternalizmu na poziomie politycznym potrzeba najpierw jego krytyki na poziomie społecznym. A do tego konieczne jest coś, co nas, społeczeństwo, realnie przestraszy – potężna, popkulturowa wizja tego, co może się zdarzyć, jeśli dalej będziemy bezrefleksyjnie budować globalny panoptykon. Słowem, konieczna jest nowa dystopia.
W XX w. powstały dwie głośne dystopie – „Rok 1984” George’a Orwella i „Nowy Wspaniały Świat” Aldousa Huxleya. Pierwsza przedstawiała wizję państwa skrajnie totalitarnego, w którym nie ma wolności i w którym panuje oparta na donosicielstwie inwigilacja. Druga przedstawiała skomplikowany system kastowego społeczeństwa. Elita, która aby zachować swój status i władzę, musi kontrolować proces produkcyjny. Robi to, dzieląc ludzi na grupy i warunkując ich już od momentu narodzin oraz narkotyzując ich. Innymi słowy, korzysta z nowych technologii.
Obie książki wywarły olbrzymi wpływ na świadomość społeczeństw drugiej połowy XX w. Stały się intelektualnymi szczepionkami na totalitarystyczne zapędy władzy.
Wygląda na to, że w nowej dystopii zmieszają się najbardziej przerażające elementy z Orwella i Huxleya. Jest ona jednak jeszcze nienapisana. I nie zostanie napisana, dopóki prawdziwego panoptykonu i związanego z nim zagrożenia nie zauważą intelektualiści i twórcy kultury.
Na razie, co zauważają maniacy komputerowi – hakerzy i programiści – tworząc ruchy obrony prywatności w świecie cyfrowym. Gdzieniegdzie też wprowadzane są prawa, które mają ograniczyć zakusy państwa. Na przykład od niedawna w Teksasie rząd lokalny nie może grzebać w e-mailach obywateli, które są starsze niż 180 dni.
W Polsce, niestety, prywatność ulegnie wkrótce w wyniku działań państwa dalszej erozji. W czasie, gdy pisałem ten artykuł, przedstawiono projekt nowelizacji ordynacji podatkowej nakładający na wszystkich przedsiębiorców (prócz mikrofirm) obowiązek codziennego przesyłania wyciągów z rachunków do urzędu skarbowego. Oznacza to de facto systemowe ujawnianie poufnych danych transakcyjnych milionów klientów, pracowników i kontrahentów polskich firm.
Jeszcze kilkanaście lat temu – gdy internet i bankowość elektroniczna dopiero raczkowały – realizacja takiego wymogu byłaby technicznie niemożliwa.