Zmiana władzy to znakomity moment, by pozbyć się szkodliwych instytucji, takich jak abonament radiowo-telewizyjny, oraz ustalić uczciwe reguły gry na rynku mediów. Gdy jednak sytych zastępują głodni, pierwszym odruchem bywa najedzenie się, po którym może przyjść albo okres rozleniwienia, albo refleksji.
Po wyborach w wielu organizacjach zmieniane jest kierownictwo, co w demokracji jest rzeczą normalną i zdrową. Sympatie bądź antypatie do nowych władz i osób zarządzających mediami są rzeczą wtórną wobec samej natury mediów. Wszystkim powinno zależeć, aby były one pod jak najmniejszym wpływem polityków.
Według organizacji Freedom House zaledwie 14 proc. mieszkańców świata żyje w krajach, w których media są wolne. W pozostałej części świata rządy, ale też prywatne organizacje pragną kontrolować punkt widzenia, jaki dociera do obywateli. Choć Polska należy do tej kategorii państw, które posiadają wolne media, to w ostatnich latach wskaźnik Freedom House wskazuje, że dzieje się z nimi coś niedobrego. W rankingu, w którym zero odpowiada pełnej wolności mediów, a 100 ich całkowitemu zniewoleniu, polskie media oceniane są na 26, choć jeszcze 15 lat temu wskaźnik ten oscylował wokół 19. Ustawa medialna doprowadzi do jego dalszego spadku.
Istnieje tymczasem korelacja pomiędzy wolnymi mediami a niższym poziomem korupcji i podejmowaniem przez rząd odpowiedzialności za problemy gospodarcze. Rüdiger Ahrend z London School of Economics po zbadaniu powiązań między korupcją, kapitałem ludzkim i wolnością prasy w 130 krajach doszedł do zaskakujących wniosków. Samo zwiększenie poziomu wykształcenia nie prowadzi do zmniejszenia korupcji. Korupcja spada tylko w przypadkach, w których wyższemu poziomowi edukacji towarzyszy wzrost wolności prasy.
Jefferson w 1787 r. pisał, że wolałby, żeby istniały gazety bez rządu niż rząd bez gazet
Dzięki wolnym mediom osoby przedsiębiorcze pozyskują większą ilość różnorodnej wiedzy i pomysłów. Przez media przenikają najlepsze praktyki, ale i informacje o nieudanych inicjatywach przedsiębiorstw. Dzięki nim każdy ma szerszy dostęp do różnych informacji i poglądów. Wolne media obniżają to, co ekonomia instytucjonalna nazywa kosztami transakcyjnymi w zakresie wiedzy i przepływu informacji. Wolna prasa prowadzi do rozkwitu przedsiębiorczości: ułatwia działania na rynku, zrozumienie i wdrażanie innowacji. Dzięki niej istnieje społeczna kontrola nad uczciwymi sposobami osiągania bogactwa.
Ta zależność działa też w drugą stronę. W krajach o wysokim stopniu kontroli nad mediami i niekorzystnymi regulacjami występują problemy z przepływem informacji. Ta teza została potwierdzona przez Petera Leesona z George Mason University, który twierdzi, że skutkiem większej kontroli rządu nad sektorem mediów jest apatia obywateli i zamiana ich w politycznych ignorantów, których przestaje interesować przepływ informacji. Przykładem takiego miejsca jest Egipt, w którym niemal wszystkie media były lub są kontrolowane bądź finansowane – i cenzurowane – przez kolejne dyktatury. W rankingu Freedom House Egipt uzyskał niską ocenę 73.
Rola mediów w promowaniu przepływu informacji w ramach demokracji została podkreślona przez jednego z ojców założycieli USA. Thomas Jefferson w 1787 r. pisał, że wolałby, żeby istniały gazety bez rządu niż rząd bez gazet. Idąc tym tropem, warto śledzić jeden z punktów, który wskazuje kierunek, w jakim zmierza władza w Polsce. Jest nim podatek – abonament RTV, będący w teorii podstawą finansowania mediów publicznych. W każdej kampanii słyszymy, że abonament będzie zniesiony, a potem pojawiają się nieprzewidziane trudności. Warto sięgnąć do historii, by uświadomić sobie, że jest to jedna z najbardziej bezsensownych danin, jakie kiedykolwiek powstały. Idea tego podatku jest tak archaiczna, że nie przystaje do współczesnej rzeczywistości.
Podatek zwany abonamentem został wprowadzony w 20-leciu międzywojennym, gdy z fal radiowych korzystali także szpiedzy. Bywało, że radioamatorów potrafiących skonstruować radio odsyłano do aresztu. Odbiorniki były dużymi drewnianymi skrzyniami, na które nie każdego było stać. W dodatku trzeba było je zarejestrować na poczcie. Ustawa z 1919 r. potwierdzała państwowy monopol na pocztę, telegraf i telefon, a przepisy z 1924 r. dodawały do tego radio, jednocześnie legalizując powstanie polskiej radiofonii. W niej też była ustalona opłata abonamentowa.
Do końca 1924 r. w Polsce zarejestrowano 170 abonentów. Nie mieli oni jeszcze czego słuchać, bo Polskie Radio nie miało własnej stacji nadawczej, ale podatek już należało płacić. W 1923 r. tygodnik „Świat” pisał: „U nas w Polsce koncerty radiotelefoniczne są jeszcze bardzo odległym mirażem. Wszak dotąd uniemożliwia się jeszcze powstanie prywatnych stacji odbiorczych, a młodzi wynalazcy i konstruktorzy narażają się na zarzut szpiegostwa. Ale rozwoju telegrafu i telefonu bez drutu nie powstrzymają żadne sztuczne tamy”.
Jakże prorocze były to słowa. Dziś z radia i telewizji można korzystać przez internet i telefon. Wciąż funkcjonuje jednak obowiązek rejestracji odbiornika w ciągu 14 dni od zakupu. Odbywa się to przez wniosek o rejestrację oraz zawiadomienie o nadaniu numeru identyfikacyjnego odbiornika. Dlaczego ktoś, kto ogląda telewizję na smartfonie, nie ma obowiązku płacić abonamentu, a ktoś, kto posiada radio stacjonarne, już tak? Prawo ewidentnie nie nadąża za rzeczywistością.
Misja mediów publicznych? To zakamuflowane działanie na rzecz konkretnej grupy. I nie różni się ono od dotowania górników czy emerytur wojskowych. Telewizor i radio są zaledwie narzędziami służącymi do wymiany informacji. Ma się ona najlepiej, gdy potrzeby ludności są zaspokajane na rynku, zagospodarowując gusta większości społeczeństwa. Załóżmy nawet, że państwo ma w mediach misję do spełnienia. Idąc tym tropem, można również opodatkować długopisy. Przecież służą podobnym celom. Chyba nikt nie wątpi w misję długopisów? Bez nich nie byłoby edukacji w szkołach, ministrowie nie podpisywaliby ustaw. Koniecznie powinny też powstać państwowe gazety, na które obowiązkowo łożyliby wszyscy obywatele. Niestety już to przerabialiśmy przed 1989 r., a zgodnie z rankingiem Freedom House swobody nie było wówczas wiele.
Model finansowania mediów z kieszeni obywatela to wynalazek europejski. Wiązał się z obawami, że bez podatków trudna będzie rozbudowa sieci radiowo-telewizyjnych. Swoje dołożył klimat lat 30., sukces keynesizmu i interwencjonizmu. W ten sposób powstała m.in. BBC, która istnieje do dziś. Taki typ finansowania ma konsekwencje. Wypycha z rynku prywatne firmy, prowadzi do ciągłych kontroli, spirali podejrzeń i dyskryminacji obywateli. Dziś te instytucje wciąż istnieją na Wyspach Brytyjskich, przez co do więzienia z powodu niepłacenia podatku na telewizję trafia około 50 osób rocznie. W Polsce uczciwa połowa, która płaci abonament, przekazuje wystarczająco dużo pieniędzy na media publiczne i urzędników nimi zarządzających, aby przymknąć oko na tych, którzy się ukrywają.
Rozwiązanie problemu jest proste: uniezależnienie mediów publicznych od polityków przez reorganizację własnościową bądź prywatyzację oraz całkowita likwidacja abonamentu. Podobnego podatku pozbyto się już w Australii, części Belgii, na Cyprze i Malcie. Jest jeszcze jedna możliwość: dzięki nowoczesnym technologiom z łatwością można zamienić abonament w dobrowolną opłatę na rzecz uzyskania dostępu do publicznej telewizji. Od pewnego czasu istnieją na rynku odbiorniki DVB-T, co upraszcza opcje odebrania zakodowanego sygnału. Każda zainteresowana osoba powinna wówczas zapłacić za jego oglądanie. Byłoby to uczciwe postawienie sprawy, bowiem polskie media publiczne i tak w ponad 70 proc. utrzymują się z reklam.
Obecne propozycje i plany wprowadzenia opłaty audiowizualnej zamiast abonamentu zwyczajnie polegają na wymianie jednego napoju wyskokowego na drugi, za które rząd wystawia rachunek, po czym płatnika i tak czeka kac. Jedynie dla zmyłki media publiczne zostaną zastąpione narodowymi. Publiczne czy narodowe – i tak będą narzędziem w rękach polityków.