Eksperci są sceptyczni, choć przykład Chin wskazuje, że jest to możliwe.
okładka Magazyn 14 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
We współczesnej Rosji władza nie toleruje żadnej konkurencji politycznej. Nie może być mowy o swobodnej wymianie myśli oraz ścieraniu się różnych racji. Dlatego – podobnie jak w schyłkowym ZSRR – ponownie pojawiły się dwa obiegi informacji: oficjalny i nieoficjalny. Ten drugi zaszyty jest w internecie: to blogi, opozycyjne serwisy informacyjne, media społecznościowe.
Tyle że przeciętnemu użytkownikowi sieci nie jest łatwo trafić na materiały krytyczne wobec Kremla. Przy każdej próbie wejścia na „nieprawomyślną” stronę, na ekranie monitora pojawia się komunikat o błędzie i informacja, że strona jest zablokowana, bo zawiera treści naruszające prawo Federacji. Choć wielu internautów wykorzystuje aplikacje pozwalające obejść ograniczenia, zasięg stron jest mocno ograniczony.
Władze obawiają się niekontrolowanego obiegu informacji, więc starają się izolować rosyjski internet od światowej sieci. Legalnie działające serwery muszą znajdować się na terenie kraju, gdzie są pod czujnym okiem służb specjalnych. Ci, którzy naruszają przepisy, powinni liczyć się z karami finansowymi. Ale mimo to internet jest trudno ujarzmić. Dlatego władze próbują zmusić użytkowników do autocenzury. Najlepiej, aby każdy – w swoim dobrze pojętym interesie – wiedział, gdzie może zaglądać, a czego lepiej unikać. Jednocześnie służby korzystają z możliwości, jakie daje internet do inwigilacji społeczeństwa. Sprawdzają aktywność w sieci, gromadzą publikowane krytyczne informacje, kontrolują prywatną korespondencję. Wszystko – oficjalnie – odbywa się pod hasłem walki z ekstremizmem, bo tak w Rosji określa się działalność pozasystemowej opozycji.
Władimir Putin nigdy nie wierzył w wolność słowa. Jego zdaniem to zasłona dymna, za którą kryją się interesy wrogich sił. Pozwolić na wolność słowa to dać oręż rywalom, okazać lekkomyślność i słabość, a na końcu przegrać. Dlatego prawdziwy przywódca nie może dać się zwieść, przeciwnie – musi być czujny i narzucać własne reguły gry.

Nadużywanie wolności słowa

Putin nigdy nie mówił o cenzurze. W orędziu wygłoszonym w lipcu 2000 r., kilka miesięcy po objęciu urzędu prezydenta, zapewnił, że kontrola oraz ingerencja w działalność środków masowego przekazu jest w kraju prawnie zakazana. Ale – dodał – cenzura może być nie tylko państwowa, a ingerencja – wyłącznie administracyjna. – Przecież nieefektywność znaczącej części środków masowego przekazu prowadzi do ich uzależnienia od komercyjnych i politycznych interesów właścicieli oraz sponsorów. Pozwala to wykorzystywać środki masowego przekazu do rozgrywek z konkurentami, a bywa, że nawet zamieniać je w środki masowej dezinformacji, środki walki z państwem – przekonywał. Putin nazwał to „nadużywaniem wolności słowa”. Inaczej mówiąc, władza – przy pomocy środków administracyjnych i karnych – ma bronić wolności słowa przed manipulatorami, którzy, dysponując kapitałem, chcą wolności „nadużyć”. Takie reguły zawarto w dekrecie prezydenta o doktrynie bezpieczeństwa informacyjnego.
Jako pierwsi odczuli go na własnej skórze nieprzychylni Putinowi magnaci medialni: najpierw Władimir Gusinski, który pod pretekstem zadłużenia został zmuszony do sprzedaży Gazpromowi za bezcen imperium medialnego Media-Most, a potem Borys Bieriezowski, przeciwko któremu wszczęto śledztwo w sprawie przywłaszczenia w drugiej połowie lat 90. ogromnych sum pieniędzy należących do linii lotniczych Aerofłot. Po pozbyciu się obu oligarchów pod kontrolą Kremla znalazły się dwie największe w kraju stacje telewizyjne: NTW i ORT.
Były to czasy, w których telewizja była podstawowym i najczęściej jedynym źródłem informacji dla przytłaczającej liczby Rosjan. Gazet, poza kolorowymi, praktycznie nikt nie czytał, a internet ciągle miał ograniczony zasięg. Dlatego Kreml nie przywiązywał początkowo wagi do innych mediów, traktując je jako listek figowy dla propagandy. Zaniepokojonemu Zachodowi zawsze można było odpowiedzieć, że obywatele mają alternatywę w sieci albo w gazetach.
To podejście zmieniło się w 2012 r. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym dla Kremla była arabska wiosna ludów przełomu 2010 r. i 2011 r., gdy pod presją zwołujących się przez internet demonstrantów padały bliskowschodnie reżimy. Drugi sygnał pojawił się pod koniec 2011 r., gdy mechanizm internetowej mobilizacji pobudził do życia aktywną dotąd głównie w sieci opozycję rosyjską, na której lidera wyrósł z czasem prawnik i bloger Aleksiej Nawalny. Przez rosyjskie miasta przetoczyły się manifestacje przeciwko fałszerstwom w odbywających się w tym czasie wyborach do Dumy, pojawiły się także postulaty o charakterze socjalnym. Najwięcej ludzi gromadziło się na moskiewskim placu Błotnym. Co gorsza, demonstrantom nie przypadła również do gustu zapowiedź powrotu premiera Władimira Putina na urząd prezydenta – właśnie kończyła się kadencja Dmitrija Miedwiediewa, który w 2008 r. przejściowo zastąpił go na Kremlu.
Putin, który uważał internet za projekt CIA, nadal będący pod kontrolą Amerykanów, uznał wystąpienia przeciwników reżimu za przymiarki do sterowanej z Waszyngtonu rewolucji. W rezultacie zaniedbywana wcześniej sieć została objęta przez władze szczególnym nadzorem.

Przypadek Pawła Durowa

Metody walki o kontrolę nad siecią przechodziły ewolucję: zaczęto od blokowania krytycznych wobec Kremla serwisów informacyjnych, następnie związani z władzą biznesmeni przejmowali popularne portale, w końcu wprowadzono sankcje karne wymierzone w internautów.
Najgłośniejszym przykładem przejęcia jest przypadek portalu społecznościowego WKontaktie, założonego w 2006 r. przez Pawła Durowa. Serwis ten, nazywany ze względu na podobieństwo do amerykańskiego pierwowzoru rosyjskim Facebookiem, był początkowo życzliwie obserwowany przez władze. Wpisywał się w popieraną przez Kreml ideę autarkii, polegającej na promocji substytutów zagranicznych produktów. Portal błyskawicznie odniósł sukces – po dwóch latach od chwili uruchomienia zyskał 20 mln użytkowników z Rosji i innych krajów byłego ZSRR. Do tej samej kategorii co WKontaktie można np. zaliczyć wyszukiwarkę Yandex, będącą odpowiednikiem Google’a.
Problem pojawił się w 2014 r. po wybuchu antyrządowych rozruchów w Kijowie. Rosyjska federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB) zażądała od Durowa przekazania korespondencji liderów ukraińskiego Majdanu, którą prowadzili za pośrednictwem portalu, oraz wszystkich danych na ich temat. 30-letni wówczas Durow odmówił, w efekcie został zmuszony do sprzedaży serwisu. Nowy właściciel, grupa Mail.ru, podlegająca związanemu z Kremlem biznesmenowi Aliszerowi Usmanowowi, nie miała żadnych skrupułów i podporządkowała się życzeniu władz.
Durow wkrótce wyemigrował z Rosji, lecz działał dalej – uruchomił komunikator Telegram, który zyskał ponad 100 mln użytkowników (z tego 15 mln w Rosji). Zaletą tej aplikacji jest szyfrowanie treści – to gwarancja, że nikt niepowołany nie dowie się, o czym rozmawiają użytkownicy. W 2017 r. FSB, twierdząc, że komunikatorem posługują się terroryści, zażądała przekazania klucza do rozszyfrowania wiadomości. Gdy Durow po raz kolejny odmówił, powołując się na zagwarantowane w rosyjskiej konstytucji prawo do tajemnicy korespondencji, Roskomnadzor (regulator telekomunikacji) zażądał zablokowania Telegramu. Ostatecznie sprawa trafiła przed moskiewski sąd, który po 18 minutach rozprawy zdecydował o blokadzie komunikatora na całym terytorium Rosji.
Według danych organizacji Agora, monitorującej przestrzeganie prawa w Rosji, w 2018 r. Roskomnadzor zablokował 160 tys. stron internetowych. Jest to możliwe dzięki tzw. ustawie Ługowoja z 2014 r., która dała tej instytucji prawo – na wniosek Prokuratury Generalnej i bez sankcji sądu – blokowania witryn zawierających „wezwania do działalności ekstremistycznej i masowych zamieszek”, przez co należy również rozumieć publikację materiałów krytycznych wobec władzy. Ciekawe są również statystyki blokowania treści na najpopularniejszych serwisach zagranicznych. Raport przejrzystości Google’a z 2018 r. podaje, że firma spełniła 79 proc. żądań rosyjskich władz w sprawie usuwania treści (w Stanach Zjednoczonych 62 proc.).
Obok regulacji eliminujących niepożądane treści wprowadzano też rozwiązania mające zmusić użytkowników do autocenzury. W maju 2014 r. przyjęto ustawę̨ nakazującą rejestrację wszystkim blogerom, których wpisy są czytane dziennie przez co najmniej 3 tys. osób – podobnie jak koncerny medialne zaczęli też podlegać przepisom ordynacji wyborczej, ustawom o ochronie informacji niejawnych, ochronie życia prywatnego i o przeciwdziałaniu ekstremizmowi. Ponosili odpowiedzialność za wiarygodność publikowanych informacji oraz za treść komentarzy. Ustawa nałożyła też na nich obowiązek przechowywania zamieszczanych wpisów przez pół roku i udostępniania ich – wraz z danymi użytkowników – służbom państwowym. Z uwagi na specyfikę̨ internetu skuteczność sankcji okazała się ograniczona, dlatego w lipcu 2017 r. zniesiono przepisy nakazujące rejestrację, lecz w zamian zakazano rosyjskim użytkownikom sieci korzystania z serwerów anonimizujących, dzięki którym można było uzyskać dostęp do blokowanych treści oraz wprowadzono wymóg korzystania z komunikatorów po podaniu indywidualnego numeru abonenckiego.
Oczywiście obok tych wyrafinowanych metod stosuje się też całkiem proste sposoby walki informacyjnej polegające na masowym wykorzystywaniu trolli – opłaconych użytkowników zamieszczających komentarze przychylne wobec władzy i atakujących – niekiedy agresywnie – jej oponentów. Do tych zmagań angażuje się również, obok służb państwowych, zaufanych przedsiębiorców. Oprócz Aliszera Usmanowa, którego firma przejęła WKontaktie, można wymienić m.in. zaprzyjaźnionego z Władimirem Putinem Jewgienija Prigożyna, który – według mediów – jest właścicielem fabryk trolli wspierających władze.

Inwigilacja w sieci

Blokowanie nieprawomyślnych treści w internecie jest tylko jedną stroną medalu. Drugą jest wykorzystywanie nowoczesnych technologii do wzmocnienia nadzoru nad społeczeństwem. Odbywa się to poprzez śledzenie aktywności użytkowników w sieci i gromadzenie danych na ich temat, które mogą być potem wykorzystywane przez państwo.
Internauci w Rosji muszą być ostrożni. Tym bardziej że od 2016 r. obowiązuje nowe prawo o fake newsach i obrazie władzy. Za rozpowszechnianie „niewiarygodnych” informacji w internecie grożą kary finansowe, które – w przypadku recydywy – mogą wynieść nawet 1,5 mln rubli (ok. 90 tys. zł). Zaś zbyt dosadny mem, który zostanie uznany za obrazę władzy lub symboli państwowych, może kosztować winowajcę do 200 tys. rubli (ok. 12 tys. zł) albo pół miesiąca odsiadki w areszcie.
I nie ma się co łudzić, że szybkie skasowanie „niewłaściwego” postu załatwi problem. Zgodnie z wprowadzoną ponad trzy lata temu nowelizacją ustawy o przeciwdziałaniu terroryzmowi operatorzy telefonii komórkowej i dostawcy internetu zobowiązani są do gromadzenia danych o użytkownikach, w tym takich, jak przesłane SMS-y, billingi, używane aplikacje, dane personalne, opublikowane posty, oraz do przekazywania ich – na żądanie służb – organom ścigania. Przy czym chodzi o wszystkich użytkowników sieci – każdego, kto ma zarejestrowany telefon komórkowy lub korzysta z internetu. Koszty przechowywania takiej liczby danych mogą – według niektórych wyliczeń – sięgać nawet 30 mld dol. Ale państwo rosyjskie raczej nie dokłada do tego interesu, zrzucają się na niego, w postaci podwyższonych abonamentów, sami użytkownicy.
Nie ma też legalnej możliwości ukrycia wrażliwych danych poza rosyjską jurysdykcją. Ustawa z 2014 r. wprowadziła obowiązek przechowywania danych wyłącznie na terytorium kraju. Z jednej strony ułatwia to dostęp służb do informacji, a – z drugiej – ogranicza możliwości używania serwerów zagranicznych na potrzeby działalności niezależnej od państwa. Niektóre serwisy, jak np. LinkedIn, odmówiły podporządkowania się przepisom i – w efekcie – zostały zablokowane. Inne, jak Facebook, Twitter czy Google, podjęły ograniczoną współpracę z Kremlem.
Władze kontynuują także politykę zastępowania zagranicznych serwisów rosyjskimi odpowiednikami. Niedawno Putin stwierdził m.in., że Wikipedia powinna ustąpić miejsca dostępnej w wielu językach Wielkiej Encyklopedii Rosyjskiej. Prezydent domaga się również, aby wszystkie smartfony, komputery i inteligentne telewizory sprzedawane w kraju były fabrycznie wyposażone w rosyjskie oprogramowanie. Nowe prawo ma wejść w życie w połowie roku. Ustawę tłumaczy się oficjalnie jako formę wsparcia rodzimych firm informatycznych oraz sposób na oszczędzenie konsumentom konieczności pobierania zagranicznego oprogramowania po zakupie urządzenia. Jednak chodzi nie tylko o wygodę klientów i walkę z konkurencją na rynku. Władze obawiają się, że zagraniczne oprogramowanie może być wykorzystywane przez obce służby do infiltracji rosyjskiego internetu i jego użytkowników.
Pomysły uniezależnienia się od zagranicznych technologii nie są niczym nowym. W okresie prezydentury Dmitrija Miedwiediewa uruchomiono budowę kompleksu naukowo-technologicznego Skołkowo pod Moskwą, jednak nie przyniosło to żadnych rezultatów. Przykładem może być los produkującej półprzewodniki firmy Angstrem-T, która po aneksji Krymu stała się ofiarą amerykańskich sankcji, popadła w długi i ostatecznie w październiku 2019 r. zbankrutowała.

Wizja, która może się nie spełnić

Czy Kremlowi uda się ujarzmić internet? Eksperci są sceptyczni, choć przykład Chin mógłby wskazywać, że teoretycznie jest to możliwe. Jednak sieć w Państwie Środka od początku powstawała pod kontrolą państwa, podczas gdy rosyjska przez pierwsze kilkanaście lat rozwijała się swobodnie. Dlatego rosyjskich internautów ciężko będzie odciąć od świata, zwłaszcza że jest ich coraz więcej.
W tej chwili liczba użytkowników internetu w Rosji wynosi ok. 96 mln osób, co stanowi 78 proc. ludności powyżej 12. roku życia. Badania Centrum Lewady – niezależnego, renomowanego ośrodka badania opinii publicznej – wskazują, że z sieci korzysta coraz więcej osób (w listopadzie 2019 r. 72 proc. codziennie zaglądało do sieci, podczas gdy w 2001 r. zaledwie 3 proc.) i że dla coraz większej ich liczby jest to podstawowe źródło informacji, zwłaszcza wśród młodszego pokolenia. Wśród osób w wieku od 18. do 24. roku życia aż 62 proc. czerpie informacje z internetu, a w grupie wiekowej 25–34 lata – 56 proc. Jednocześnie stale spada popularność telewizji będącej do tej pory podstawowym źródłem wiedzy o świecie. Nic dziwnego, że te statystyki wywołują zaniepokojenie na Kremlu.
Dlatego należy spodziewać się dalszych prób wyizolowania rosyjskiego internetu (Runetu) ze światowej sieci. W maju 2019 r. Duma przyjęła projekt ustawy o suwerennym internecie, który ma dać prawne i techniczne narzędzia do odcięcia rosyjskiego społeczeństwa od międzynarodowych zasobów informacji. Na mocy nowego prawa operatorzy internetowi zobowiązani są m.in. do udzielania organom państwa danych na temat sposobu wykorzystywania sieci, obsługiwanych adresów sieciowych, a także do współdziałania z organami ścigania. Ma również powstać wewnętrzny system nazw domenowych, niezależny od międzynarodowego systemu zarządzanego przez organizację ICANN. Oficjalnie celem ustawy jest zabezpieczenie funkcjonowania rosyjskiego segmentu internetu na wypadek odcięcia go od zagranicznych serwerów. W rzeczywistości chodzi o scentralizowanie zarządzania siecią tak, aby można było bez pośrednictwa operatorów odciąć dostęp do internetu mieszkańcom poszczególnych regionów lub całego kraju.
Czy ten plan ma szansę się powieść? Nawet jeśli tak, to – zdaniem wielu analityków – osiągnięcie pełnej funkcjonalności „suwerennego internetu” zajmie dużo czasu. Na przeszkodzie stoją bariery technologiczne oraz ograniczenia finansowe. Skądinąd nacisk na budowę „własnego” internetu ma nie tylko wymiar polityczny, lecz także korupcyjny. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wiele środków wysupłanych z budżetu może zostać zmarnowanych albo rozkradzionych przez firmy – tak się stało podczas przygotowywania igrzysk w Soczi w 2014 r. I dlatego wszystko jest do pewnego stopnia grą pozorów.
Niewykluczone więc – podobnie jak w przypadku wyścigu zbrojeń, który w końcu lat 80. stał się jedną z przyczyn upadku ZSRR – że i tym razem strukturalna niewydolność rosyjskiej gospodarki okaże się dla Kremla barierą nie do pokonania.
Autor jest publicystą, doktorem nauk społecznych, specjalizuje się w historii państwa rosyjskiego i ustroju Rosji