Ściganie się z internetem nie zawsze jest dobre. Kolejny utytułowany dziennikarz okazał się blagierem.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Niemal dokładnie miesiąc temu – 3 grudnia – Claas Relotius został wywołany na scenę: jeszcze jedna nagroda, tym razem Der Deutscher Reporterpreis. Prestiżowy laur dla niemieckich dziennikarzy pracujących w terenie trafił w ręce 33-latka już po raz czwarty. Tym razem za wstrząsającą historię syryjskiego chłopaka, który żyje w przeświadczeniu, że przyczynił się do wybuchu wojny domowej w swojej ojczyźnie, rysując graffiti w mieście Dera (po pojawieniu się w tym mieście antyreżimowych napisów na murach bezpieka łapała nastolatków i poddawała ich brutalnym przesłuchaniom, krewni dzieci zaczęli organizować demonstracje, które przekształciły się w rebelię).
Jury było, jak zwykle, pod wrażeniem. – Nieporównywalna lekkość, intymność, trafność, a przy tym niepomijanie źródeł, na których opiera się historia – wyliczali najważniejsze cechy tekstu Relotiusa. Te cechy charakteryzowały zresztą wszystkie jego artykuły: dbałość o detale, jak słowa piosenki, którą nuci któryś z bohaterów, nazwiska, szczegóły topograficzne. Każdy reporter zdaje sobie sprawę z tego, czego potrzeba do stworzenia dobrego tekstu, każdy też doskonale wie, ile pracy i talentu potrzeba, by takie szczegóły zebrać.
Tym większy respekt budził Relotius. Szacunek potwierdzały wyróżnienia – oprócz czterech nagród Reportera Roku, były to: tytuł Dziennikarza Roku 2014 nadany przez CNN, Peter Scholl-Latour Prize, Nagroda Europejskiej Prasy, Reemtsma Liberty Award, laury od mediów katolickich i anglosaskich. Magazyn „Forbes” umieścił utalentowanego autora na liście „najbardziej perspektywicznych osób w europejskich mediach przed trzydziestką” (kilka lat temu, zanim jeszcze niemiecki dziennikarz przekroczył trzydziestkę).
Nie jest jasne, czy antybohater tej historii zdawał sobie sprawę, odbierając po raz kolejny nagrodę dla reportera roku, że nad jego głową zbierają się ciemne chmury. Tuż przed ceremonią do redakcji tygodnika „Der Spiegel”, który od kilku lat drukował przynoszone przez 33-latka teksty, trafił e-mail z Arizony. Podpisała go Janet, osoba zatrudniona przez jedną z tamtejszych grup patrolujących granicę z Meksykiem. Dwa tygodnie wcześniej Relotius poświęcił tej organizacji mroczny reportaż zatytułowany „Granica łowców”. Janet z oburzeniem wytykała redakcji niemieckiego tygodnika, że skoro już tak barwnie opisuje działania jej grupy, to autor reportażu mógłby przynajmniej przyjechać na miejsce i z kimś porozmawiać.

To był taki miły chłopak

„Der Spiegel” nawet własną porażkę potrafi przekuć w trzymającą w napięciu opowieść. Po potwierdzeniu wątpliwości wokół twórczości swojego uznanego autora magazyn opublikował 23-stronicową opowieść, w której z detalami zdał relację ze swoich związków z dziennikarzem.
„Był tak bardzo odmienny od swoich rówieśników, którzy tak często przychodzą do nas jako stażyści, uzbrojeni w dobre pomysły i doskonałe opinie, zwłaszcza na temat własnych umiejętności – pisał z przekąsem Ullrich Fichtner, redaktor naczelny magazynu, który 1 stycznia 2019 r. zrezygnował ze stanowiska. – Wysoki, pełen rezerwy, uprzejmy, uważny, może czasem nazbyt serio, ale w gruncie rzeczy był takim człowiekiem, którego rodzicom gratuluje się tak świetnego syna”.
Specjalizował się w problematyce zagranicznej, głównie w tekstach poświęconych Stanom Zjednoczonym i Bliskiemu Wschodowi. Gdy pojawił się w tygodniku, współpracował też z innymi mediami, choć z czasem na stałe związał się z „Der Spiegel”. Na stałe nie oznaczało jednak, że na co dzień ktoś patrzył mu na ręce – Relotius nie miał w redakcji nawet biurka. Ale choć był wolnym strzelcem, to redakcja z czasem zaczęła płacić mu stałą miesięczną stawkę. Opłacało się: w sumie Relotius napisał przez kilka lat niemal sześćdziesiąt tekstów. Deszcz wyróżnień dla młodego reportera był ledwie wisienką na torcie, Relotius zresztą korzystał z popularności, publikując m.in. w „Die Zeit”, „Die Welt”, „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”, „Neue Zuercher Zeitung am Sonntag”, „Cicero”, nieistniejącym już „Financial Times Deutschland”. Sam twierdził, że napisał też coś dla „The Guardian”, ale na stronach brytyjskiego dziennika nie ma o tym ani słowa.
„Otrzymywał za swoją pracę godziwe pieniądze” – utyskiwał Fichtner. Zapewne tak, były naczelny nie wchodzi w szczegóły. Ale „Der Spiegel” pozostaje jedną z niewielu redakcji, które wciąż zatrudniają osoby prowadzące fact-checking: słowo po słowie sprawdzają artykuły autorów. Gdy ci piszą, że „wzdłuż głównej ulicy miasta ciągną się szeregi brudnych trzypiętrowców”, szukają w internecie i archiwach zdjęć tej ulicy. Jeśli autor wspomina, że jechał z miejsca A do B godzinę, redakcja bada, jaka to odległość i czy ta godzina wystarcza, by ją przebyć. Gdy przywołuje czyjąś wypowiedź, to redakcyjne „biuro spraw wewnętrznych” bada, kim jest cytowana osoba.
Reportaże Relotiusa trudno było zweryfikować: detale topograficzne się zgadzały, a cytowani bohaterowie tekstów nie budzili wątpliwości, choć nie sposób było wielu z nich odnaleźć poprzez internet. Gdy reporter schodził z bohaterką do piwnicy, liczył: dokładnie 15 schodków, w środku intensywny zapach potu. W końcu czytelnik chce ludzkich historii, a nie opinii ekspertów. Wersje Relotiusa podważał współautor części jego tekstów – współpracujący z „Der Spiegel” od 2007 r. Jose Moreno, ale jego zarzuty redakcja początkowo zbywała. Fichtner nie pisze, dlaczego. Może uznawano sygnały od Moreno za wyraz zawodowej zazdrości.
Przyparty do muru Relotius początkowo szedł w zaparte. Ale wkrótce zaczął mięknąć: zaczął ujawniać szczegóły, które wprawiły redaktorów magazynu w osłupienie. Część bohaterów okazała się wytworem jego wyobraźni, wypowiedzi innych zostały zmyślone, podobnie jak ich zachowania. Gwiazda niemieckiego dziennikarstwa celowała zwłaszcza w umuzykalnianiu tekstów: ich bohaterowie nucą lub cytują teksty piosenek, Relotius często także opisywał słyszaną muzykę. Jak podczas swojej „wizyty” w klinice aborcyjnej, w której słychać było piosenkę Toma Petty’ego „I Won’t Back Down” („Nie cofnę się”).
To, co udało się ustalić przełożonym Relotiusa i powołanemu naprędce zespołowi, który skrupulatnie przebijał się przez kolejne zdania niemal 60 tekstów, to fakt, że co najmniej kilkanaście artykułów zostało w znaczącej części (jeśli nie w całości) zmyślonych. Kontrakt z młodym zdolnym został zerwany z dnia na dzień, tuż przed świętami. Kapituły nagród, które trafiły do jego rąk w kilku ostatnich latach, prześcigały się w oświadczeniach o odebraniu mu nadanych laurów i tytułów. On sam milczy, utrzymuje jednak, że nie szło o pieniądze ani splendor. – Nie chodziło o dostarczanie kolejnej nagradzanej historii. Chodziło o to, by nie ponieść porażki. Presja, by nie zawieść, rosła wraz z kolejnymi sukcesami – tłumaczył lakonicznie swoim współpracownikom.

Oddany Pulitzer

– Zaczyna się od prostego naruszenia: sięgnięcia po cytat z konferencji, w której się nie uczestniczyło – tłumaczył na antenie amerykańskiego radia publicznego Jayson Blair, bohater jednego z najgłośniejszych skandali w dziennikarskim światku za Atlantykiem. Do wiosny 2003 r. Blair był gwiazdą szacownego „The New York Times”: przyjęty do redakcji w 1998 r. stażysta w ciągu pięciu lat zrobił imponującą karierę – od młodszego reportera po redaktora, który edytuje i poprawia teksty innych oraz bierze na warsztat najważniejsze „stories”.
W 2003 r. Ameryka żyła jednym tematem: inwazją na Irak. Blair na Bliski Wschód nie pojechał, zajmował się tematem na rodzimym podwórku, m.in. opisując mieszkającą w Zachodniej Wirginii rodzinę szeregowiec Jessiki Lynch, która w kwietniu dostała się w ręce żołnierzy Saddama Husajna. „Z okien jej domu widać tytoniowe pola i pastwiska” – pisał w artykule, w którym obszernie cytował też rozmowę z ojcem Lynch. Tyle że ten nie przypominał sobie niespełna trzydziestoletniego, czarnoskórego rozmówcy z „The New York Times”, a i widok z okien domu ma zupełnie inny.
Ale w tym czasie Blair już tak bardzo rozsmakował się w pisaniu zgrabnych artykułów, że przestał zwracać uwagę na wiarygodność przytaczanych detali. Pisząc „reportaże”, nie tylko obszernie sięgał do gazet lokalnych, ale zaczął też spisywać od swoich dużych rywali, m.in. z „The Washington Post” czy „New York Daily News”. Ledwie trzy tygodnie po korespondencjach z domu rodziców Jessiki Lynch do redakcji nowojorskiego dziennika z awanturą zadzwonili redaktorzy „San Antonio Express-News”: w opublikowanym właśnie tekście Blaira znaleźli niemal żywcem skopiowane fragmenty tekstu własnej reporterki.
Przez kolejnych kilkanaście dni redaktorzy „NYT” przebijali się słowo po słowie przez teksty swojego obiecującego autora. I natykali się na kolejne wątpliwe fragmenty – nie tylko żywcem przepisywane, ale jeszcze zmyślone. W końcu, na początku maja Blair wylądował na bruku, gazeta opublikowała długie wyjaśnienie, a skandal zaczął zataczać coraz szersze kręgi – m.in. dotykając akcji afirmatywnej, dzięki której czarnoskóry reporter „bez kwalifikacji”, jak post factum krytykowali niektórzy redaktorzy gazety, wylądował na eksponowanym stanowisku i wymykał się fact-checkingowi.
Dziś nie sposób oprzeć się wrażeniu, że początek poprzedniej dekady był dla amerykańskich mediów momentem przełomowym: gwiazdy starego powojennego pokolenia stopniowo znikały z łamów gazet, ustępując miejsca młodym talentom. Gwałtownie pogarszała się sytuacja tytułów drukowanych, w szczególności dzienników, dla których reporterka była drogim hobby, a jednocześnie musiały one stawiać czoła internetowi. Presja, na którą tak narzekał Relotius, udzielała się wyjadaczom i młodym wilkom.
W tym samym bowiem czasie, kiedy załamywała się kariera Blaira, z piedestału spadali też inni gwiazdorzy. Pod koniec lat 90. wpadkę zaliczył Stephen Glass, reporter „The New Republic”. Glass zdążył opublikować w liberalnym magazynie ponad 40 tekstów, a jego konfabulacje zostały zdekonspirowane, bo opisywane sceny stawały się coraz bardziej filmowe – z tą, w której menedżerowie dużego przedsiębiorstwa IT płaszczą się przed 15-letnim hakerem, który miał sforsować firmowe zabezpieczenia. Koncern okazał się pół amatorską spółką z jednym telefonem na całą firmę. A 15-latek? Być może nie istniał, jak rozmówcy i sytuacje opisane w 27 na 41 tekstów. – Pozostałe 14 to zapewne też fikcja – przyznawał po kilku latach były przełożony Glassa.
Wieloletni korespondent „USA Today” Jack Kelley, jeszcze w 2002 r. nominowany do Pulitzera, znalazł się pod lupą swoich współpracowników. Tropem jego podróży – m.in. na Kubę, do Izraela i Serbii – ruszyła ekipa śledcza z redakcji, sprawdzając, czy rzeczywiście meldował się w hotelach w miejscach, z których jakoby przesyłał korespondencje. Reporterowi udowodniono wymyślanie lub manipulowanie wypowiedziami rozmówców, ale publicznie nie postawiono mu konkretnych zarzutów. Niemniej Kelley zrezygnował z pracy w „USA Today”, dymisję złożyli też wydawcy odpowiedzialni za publikację jego artykułów, gazeta zaś przeprosiła na pierwszej stronie.
Prowadzący jednego z czołowych serwisów informacyjnych w amerykańskiej telewizji Brian Williams (dziś ma wieczorne show w stacji kablowej MSNBC) wraz z upływem lat coraz barwniej opisywał swoje przygody w Iraku, dochodząc do momentu, w którym pochwalił się, że śmigłowiec chinook, którym leciał, został zestrzelony z RPG. W latach 2011–2014 na łamach „Rolling Stone” publikowała też Sabrina Erdely – autorka szeregu demaskatorskich tekstów o przestępstwach seksualnych, m.in. w amerykańskiej armii i Kościele katolickim. Po kilku miesiącach okazało się, że to zlepek zmyśleń, plagiatów oraz mało wiarygodnych zeznań wypatrzonych w dokumentach męża Erdely, który – tak się złożyło – był prokuratorem w Filadelfii.
W Europie nie było pod tym względem lepiej. Francuscy medioznawcy wciąż pamiętają przypadek Patricka Poivre’a d’Arvora, który na początku lat 90. sfabrykował wywiad z Fidelem Castro – do autentycznych wypowiedzi lidera kubańskiej rewolucji dopisał własne pytania i opublikował całość jako ekskluzywny wywiad. Z kolei kilka lat temu z brytyjskiego „The Independent” z hukiem wyleciał autor komentarzy i artykułów Johann Hari. Nie tylko sięgał on po fragmenty wypowiedzi uzyskanych przez innych i sugerował, że zostały udzielone jemu, ale też edytował w Wikipedii hasła swoich krytyków, podważając ich kompetencje.
Cóż, pokus w tym zawodzie nie brakuje. Jedną z nich jest stworzenie story przez duże „S” – historii chwytającej za serce, a potem następnej i jeszcze jednej. „To niesprawiedliwe, że dostała Pulitzera. Ale też niesprawiedliwe, że nie dostała literackiego Nobla” – napisał przed laty Gabriel Garcia Marquez o Janet Cooke, dziennikarce „The Washington Post”, która wstrząsnęła Ameryką opowieścią zatytułowaną „Jimmy’s World” (Świat Jimmy’ego). To był tekst wzorcowy: pełna drastycznych szczegółów opowieść o 18-letnim narkomanie z Waszyngtonu, który marnuje życie w heroinowych ciągach. Pod wpływem plastycznych, wzruszających opisów waszyngtoński ratusz zarządził poszukiwania Jimmy’ego. Pod presją opinii publicznej burmistrz Marion Barry posunął się do tego, że skłamał: zapewnił, że Jimmy jest znany miejskim władzom i został poddany terapii. Wkrótce później ogłoszono, że Jimmy zmarł.
Tyle że Jimmy nigdy nie istniał, do czego w końcu redakcja (gdzie mistyfikację odkryto nieco wcześniej) była zmuszona się przyznać. Tym bardziej że Cooke dostała za „Jimmy’s World” Pulitzera – i można było się spodziewać, że tropami nastoletniego narkomana podążą śledczy z innych redakcji. Był to jedyny przypadek w historii tego konkursu, kiedy laureatka oddała nagrodę.

Media oparte na story

Dla jednych wpadka renomowanego niemieckiego tygodnika będzie zapewne dowodem na to, że tradycyjne media kłamią, a przynajmniej, że znalazły się w kryzysie. Dla innych – że tylko im można wierzyć, bo mają jeszcze umiejętność samooczyszczenia. I obie strony sporu mają dużo racji.
Tradycyjne media straciły swój monopol na dystrybucję informacji i dosyć ciężko ten proces znoszą. „Doszło do jakiegoś rodzaju przewrotu” – donosiła w 1969 r. BBC, opisując zamach stanu w Libii. Dziś taka demonstracja niewiedzy na temat tego, co się dzieje, byłaby niedopuszczalna. Dziennikarze, rzecz jasna, i tak nie wiedzą, co się dzieje – ale przyznanie się do tego byłoby niedopuszczalnym aktem słabości, więc niedostatek informacji przykrywają eksperci, którzy snują mniej lub bardziej oderwane od realiów przypuszczenia.
Jeżeli jeszcze dwie dekady temu gazety czy serwisy radiowo-telewizyjne zawierały suche informacje, to dziś taka forma podawania newsów skazuje redakcję na śmierć. Na takie przekazy mogą sobie pozwolić jeszcze agencje informacyjne, specjalistyczne gazety czy periodyki lub wyspecjalizowane portale internetowe. W tych mediach, które próbują trafiać do możliwie szerokiego grona czytelników, liczą się już niemalże wyłącznie stories – a odkąd media elektroniczne prześcignęły tradycyjne w podawaniu newsów, tempo przekazu podstawowych informacji w tych drugich straciło na znaczeniu.
Teoretycznie mogłoby to oznaczać, że nastąpi specjalizacja – w mediach tradycyjnych będą się pojawiać teksty analityczne czy reporterskie, a bieżące informacje będą konsumować serwisy internetowe. W tym kierunku próbują podążać najważniejsze zachodnie magazyny, a nawet gazety. Tyle że masowy czytelnik nie gustuje w tekstach analitycznych, a długie reporterskie formy to jedna z najkosztowniejszych odmian dziennikarstwa – reportera trzeba wyprawić w podróż, dać mu czas na dotarcie do źródeł informacji, przełamanie oporów części rozmówców, poznanie opisywanych miejsc i ludzi, sprawdzanie podawanych w relacjach szczegółów. W przypadkach, które tak inspirują filmowców, chodziło o śledztwa dziennikarskie, które toczyły się miesiącami – i to bez gwarancji, że na końcu nie okaże się, iż „nie ma historii”.
Na takie ekstrawagancje stać już dziś nielicznych, jeśli w ogóle. Dlatego reporterzy dostarczający barwnych historii czy przełomowych newsów są na wagę złota. Zapewne w wielu tytułach nie wnika się już zbytnio w to, skąd autor czerpał informacje albo z iloma osobami rzeczywiście rozmawiał. Fact-checking taki, jaki zafundowali swojemu współpracownikowi redaktorzy „Der Spiegel”, „The New York Times” czy „USA Today”, to rzadkość – w końcu jest to dublowanie zespołu redakcyjnego, rzecz w czasach redukcji etatów nie do pomyślenia.
To może wskazywać na słabość tradycyjnych mediów, jak również tych internetowych. Oznacza to, że alternatywne źródła informacji: „niezależne” blogi, fanpage na Facebooku, kanały na YouTubie, są jeszcze bardziej podatne na manipulację, plagiat i fałszywki. Pokusy popularności i wstrząśnięcia opinią publiczną są zbliżone, pogoń za pieniędzmi podobna, za to nie istnieją właściwie żadne mechanizmy sprawdzania jakości dostarczanych informacji. Eksperci rynku mediów żyją nadzieją, że czytelnicy wcześniej czy później zrozumieją, że w przepastnych czeluściach sieci nie znajdą bardziej wiarygodnych newsów niż na stronach – internetowych lub papierowych – tradycyjnych mediów. Niestety, na razie jednak przypomina to nadzieję sprzed kilku dekad: że czytelnicy w końcu zaczną przedkładać gazety opiniotwórcze nad tabloidy.